Niedole „Noniusza” w szkole i krótki smak sławy
W szkole Górskiego było kwaśno. Zapach sztubacki jest właśnie kwaśny. Nie lubię go, a od woni zaczynały się zawsze – nim poznałem papierosy – wszystkie wrażenia ogólne. (…)
I na duszy było mi kwaśno, niesmacznie. Zawsze o krok, dwa w tyle, zawsze niedoganiający. Bałem się po południu w domu, bo wiedziałem, że trafię do telefonu, będę nakręcał numer za numerem i pytał:
– To co z geografii zadane? Do której strony?
I potem straszne, przygniatające, obezwładniające znużenie po otwarciu książki, zeszytów, wysunięciu z drewnianego piórnika deseczki służącej za wieczko. Gniotąca, przerażająca nuda i, jak powiada Boy o swojej niechęci do lektur w auli bibliotecznej – ta paraliżująca niespójność. Wszystkiego, co mogę zrobić, czego mogę się nauczyć z tym, co pozostaje wokoło, w dalszym ciągu podręcznika, w wypchanej teczce, w całym programie semestru, roku szkoły.
A rano, okrutne zimne rano, kiedy jest jeszcze szaro i trzeba zapinać haftki pod grdyką wciskać kepi na łeb i leźć stale tą samą trasą: Wspólna, Marszałkowska, Jerozolimskie, Bracka, Szpitalna, i koło Wedla w prawo, dawniej Hortensji, teraz Górskiego.
Szedłem śpiąc i budziłem się naprawdę dopiero po modlitwie. Nie pamiętam więc tego wstępnego pacierza szkolnego.(…) „Amen” był niemal w biegu.
***
– Noniusz!, Noniusz! – ryczeli ci z drugiej gimnazjalnej w tłumie zbiegającym na dziedziniec szkoły Górskiego, a szło właśnie o mnie, piegowatego okularnika, tłustego jak prosię, z szóstego oddziału, czyli jedenastego, potem dwunastego semestru. Dlaczego zawsze musieli tępić mnie, obstępować zwartym kołem, trącać pięścią w łeb i pytać pogardliwie:
– Wiesz, że jesteś Noniusz?
– Co to znaczy, co to znaczy „Noniusz”? -błagałem o wyjaśnienie, obracając się w kręgu oprawców.
– Dlaczego Noniusz?
– Przejrzyj się w lustrze, to zrozumiesz – szydził blondynek noszący wprawdzie, jak ja, okulary, ale okulary upiorne, bo dla zaawansowanego dalekowidza, więc z bladych oczu robiły się za szkłami powiększającymi straszne, ogromne, pływające na boki ślepia.
Dwie drogi wyjścia zamajaczyły przede mną kolejno. Pierwsza była wyczynem fizycznym, przez nikogo podobno niedokonanym, a może dokonanym właśnie i trwającym jako legenda, związana z jakimś Kociobrzyckim (kto dziś zna powieść Nad poziomy? Kto wie, że „Kociobrzycki się otruł”?) Mój ideał się nie otruł nigdy, ale przelazł rurą strzelniczą. Albowiem na dziedzińcu, w bocznym załomie placu, stała zielona buda bez jednej ściany, za to z dwoma ogromnymi stołami wewnątrz. Na tych stołach kładli się ci z samych szczytów hierarchii. Z niebotycznego liceum (czerwone tarcze na rękawach!), przebrani na tę okoliczność w najprawdziwsze wojskowe mundury.
Były to zresztą uniformy zupełnie specjalnie, gdyż stary Górski – gdy powojenne władze [mowa o I w.ś.] nakazały wprowadzić do programu przysposobienie wojskowe i związany z tym mundur polowy do ćwiczeń praktycznych – zastrzegł sobie, że na kołnierzach muszą widnieć jego belki, dwie ciemnozielone patki.
– Tego nie można zrobić, regulamin nie przewiduje – oburzyli się oficerowie.
– W takim razie moja szkoła nie będzie miała PW, odparł spokojnie dyrektor.
Tak zjawiły się patki pod szyją tych, którzy kładli się na stołach w budzie i wstawiali autentyczne karabiny w otwory, właśnie! – długich na kilka metrów drewnianych rur o kwadratowym przekroju. Ze dwadzieścia kroków przed wylotem obu tuneli wyłożono mur dębową kostką, dokładnie taką, jaką brukowano jezdnie przed szpitalami, gdzie – jak choćby na Chałbińskiego obok Dzieciątka Jezus -na których nagle cichły uderzenia podków końskich, milkły żelazne obręcze wozów i miało się wrażenie, że człowiek ogłuchł. Tu, na podwórku u Górskiego, drewniany bruk stał pionowo, malowany też zielono i podziurawiony niezliczonymi pociskami, bo tam właśnie nalepiano papierowe tarcze z kręgami celów.
Jakiś dawny Kociobrzycki, , wedle głuchej i pełnej szacunku famy, musiał ponoć przeczołgać się rurą strzelniczą, co stanowiło wyczyn niebywały, , gdyż wąskość otworu nie pozwalała na ruchy łokciami czy kolanami, , bohater szedł całym sobą jak glista.
Ja wszedłem tylko do pasa i utknąłem. Pauza miała się ku końcowi, a wstyd nie pozwalał krzyczeć od razu. Kiedym sobie jednak uświadomił , że czeka mnie 45 minut bez ruchu, w dziurze, zawyłem. Ciągnięcie za nogi wstecz, było prawie tak straszne, jak wstyd i jak ból, większe niż strach, równe rozpaczy. Owszem, stałem się sławny, szczęściem na parę dni, ktoś mnie tam czymś zdystansował w głupocie, ale to pół tygodnia sławy zdublowało nieszczęście noniuszowe, i zostawała teraz tylko druga droga ratunku, intelektualna, szlak Edisona.
Szło o napięcie, a raczej ładunek elektryczny. Metalową kulę można silnie naelektryzować, aż stanie się kłębkiem energii. Jeśli przyłożymy do niej szpic, powiedzmy miedziany, z ostrza musi strzelić iskra.Nie pamiętam, jak zaagitowałem do swojej idei kolegę Skurę, o dwie klasy, cztery semestry starszego. Skura był wspaniały, bo dorosły i kędzierzawy, a traktował mnie serio, szanując mój talent graficzny.
– Obmyślimy razem – rzekł – a ty to narysujesz, bo ja nie potrafię.
Wymyśliliśmy bezgłośny pistolet elektryczny z magazynkiem podającym naładowane straszliwe, kule stalowe do komory zamkowej, gdzie za pociągnięciem spustu przywierał do gałki miedzianej stożek, aby porcelanową lufą wysłać piorun na wroga. Nie było żądnej omyłki teoretycznej, nie było takiej broni na świecie. Nasz „Skorkob” bo tak się zwał, wuderwaffe gromowładnych musiał wprawić w zdumienie ludzkość, ale co ważniejsze tych od blondyna o przerażających ślepiach, tych noniuszowców.
Pan profesor Wodnicki, od fizyki, patrzył na cudowne rysunki, przekroje i „widoki ogólne” deprymująco krótko. Kiwnął głową i powiedział, ż jest w zasadzie słuszny., tylko że wróg musi leżeć u stóp strzelającego, gdyż iskra wybierze nieuchronnie najkrótszą, pionową drogę z lufy do ziemi, jeżeli da się wyzwolić, kula mogąca nam służyć odpowiednim ładunkiem, powinna mieć średnicę sporej dyni,a to trudno utrzymać w dłoni, zwłaszcza kiedy ma być kilka ładunków. Dlatego dzisiaj nie ma Skorkobów w katalogów Lugsa.
***
Groźna bijatyka Szymona, którego bezkarnie obijał kolega, zręczny jak orangutan
Nie nie biłem się nigdy, prócz tego jednego, pierwszego i ostatniego razu, gdyśmy się zwarli z takim chuderlawym I zaturlali pod piec w kącie klasy. Bractwo wyło wokół rytualnie, ja znalazłem się pod spodem, skulony twarzą w dół, on na moich plecach. Trzymałem go oburącz za kark I pchałem na oślep, jego głową w kafle. Wtedy stały się trzy rzeczy jednocześnie. Usłyszałem jakieś dziwne chrupanie. Chłopak ze sprężonego stał się wiotki i strasznie ciężki. A po sekundzie znikł mi z grzbietu. Wstałem – to profesor Michalski zerwał go ze mnie niby szmatkę. A teraz przytrzymując bladego jak papier i lejącego mu się przez ręce sztubaka – sam był jeszcze bielszy na twarzy – patrzył na mnie z przerażeniem I wreszcie w niesamowitej ciszy – klasa oniemiała przy owym chrupnięciu (ta cisza stanowiła drugie dziwo w czasie bitki). Powiedział , prawie wyszeptał
– Byłeś o włos od skręcenia mu karku. Na śmierć.
Oni wszyscy to widzieli. Nauczyciel wpadł w ostatniej chwili Może tknięty nagłą ciszą. I uratował chłopaka.
Nie było potem nic, żadnych kar, wymówek, rozmów, wychowawcy z rodzicami, notatki w dzienniczku, nic, tylko ja stałem się bezwładny i inny kolega, Jacek Sobieski, ilekroć miał tylko ochotę, przewracał mnie jednym szturchnięciem między ławki, chwytał dłońmi za blaty po obu stronach i rozhuśtany w powietrzu, na rękach jak na dźwigni deptał gęsto po moim brzuchu. Po grdyce, aż kolejnym kopniakiem podrzucał do góry i stawałem na nogach. Miał technikę w stopach, bardzo mnie imponował, nawet go zaprosiłem na najbliższe imieniny.
Zadziwił od razu moją mamę, bo przywitawszy się szarmancko, już w przedpokoju zapytał, gdzie może postawić pół buty, a miał takie tyrolskie, z ciężkimi podeszwami i tępym noskiem.
– Dlaczego chcesz być bez butów? – spytała zdumiona mama.
– Tak będzie bezpieczniej, proszę pani.
Nie chodziło o kopanie mnie w czymś cięższym niż szkolne kapcie, Jacek po prostu znał siebie i swój repertuar z okazji wizyty. Robił mianowicie orangutana vel goryla, skacząc po meblach sposobem tarzana. Taki miał popisowy numer, żeby nie tknąć podłogi, przelatując po całym nie małym mieszkaniu.
Nikt nie umiał tej sztuczki wywołującej grzmoty i dygotanie wszystkich sprzętów. Pani Jędrzejczak, otyła i spolszczona Niemka, mieszkająca pod nami, na pierwszym piętrze, była uprzedzona, że „do Szymka przyjdą koledzy”. Ale na nazajutrz, z oczami okrągłymi jak pieniążki, opowiadała, że żyrandol bujał się w jej salonie niby na okręcie. Sobieski notabene bijał mnie nadal, mimo udzielenia lokalu do akcji.
Kiedy był dorosły, bił mnie czym innym. Ja miałem krowiastą warszawę, a on wystrzałowego peugeota, najświeższej wersji. O czym Maciek [syn Szymona] pamiętał latami; tak czuł się, jako małe dziecko na Bukowinie, upokorzony. Bez dygresji.
KOMENTARZ
Szymon Kobyliński na pewno zasługuje, jeśli nie na książkę biograficzną przedstawiającą jego renesansową wszechstronność, to przynajmniej na rzetelne opracowanie. Nie jest to miejsc dla takiego zadania. Jednak wymieńmy tutaj chociaż ważniejsze dokonania wiążące się z naszą szkołą.
Był uczniem szkoły Górskiego, ale chociaż nie w niej otrzymał maturę, to jednak będziemy wspominać z atencją jego charakterystyczną postać i działania, które podejmował dla niej będąc już dorosłym człowiekiem. Kiedy w w 1988 roku pani Dyrektor LX Liceum, Jolanta Lipszyc, doprowadziła do oficjalnego nadania liceum imienia Wojciecha Górskiego, do pełnego szczęścia i przeprowadzenia stosownej szkolnej uroczystości brakowało sztandaru. Sztandar przedwojennej szkoły uległ zniszczeniu, łącznie ze zbombardowanym budynkiem. I wtedy niezastąpiona okazała się pomoc Kobylyńskiego, który zaprojektował na czerwonej stronie odtwarzanego sztandaru białego orła. Co prawda nie miał on korony, bo takie były wtedy wymogi odnośnie naszego godła narodowego, ale wkrótce można był tę koronę dorobić.
Inne okoliczność związane z współdziałaniem Kobylińskigo, to walka w ogóle o istnienie LX Liceum, skazywanego przez władze oświatowe do likwidacji. Działania na rzecz utrzymania szkoły objęły szerokie kręgi osób wyrażających zdecydowane „nie” dla takiego pomysłu. Z pewnością głos Kobylińskiego, osoby powszechnie znanej, odegrał w tej sprawie niepoślednią rolę. Idea braterstwa wychowanków szkoły odniosła kolejne zwycięstwo! I dlatego Szymon Kobyliński wpisał się w historię najstarszej warszawskiej szkoły, podobnie do innych jej byłych uczniów, którzy nie legitymowali się jej maturą, ale czuli z nią więź. Wystarczy przytoczyć tu przykład prymasa Stefana Wyszyńskiego, dzięki któremu, co roku, na św. Wojciecha, w archikatedrze św. Jana, odprawiane bywa nabożeństwo in memoriam Wojciecha Górskiego i wszystkich zmarłych uczniów i pedagogów. Uroczystość tę wzbogacają hufce sztandarowe szkół noszących imię Fundatora i Przyjaciela Młodzieży.
Bibliografia
Szymon Kobyliński- Noniusz, Państwowe Wydawnictwo Iskry, Warszawa 1986
www. wychowancygorskiego.pl/Biogramy/Kobyliński Szymon Tadeusz