Spis treści
Nasz kolega Andrzej Zaleski (Ś.P.), zwany „Grubym” (lub „Salcią – Salcesonem”, lub jak dawny mistrz świata w boksie „Zale-Zaleskim”) był z nas chyba najsilniejszy, co chętnie udowadniał w częstych pojedynkach bokserskich.
Dokuczali mu wszyscy, znosił to dość pogodnie, pewny swojej przewagi na pięści. Z powodu częstych rozróbek i bójek z kolegami, wychowawca posadził go w oddzielnej, pojedynczej ławce. Była to doskonała ławka, z nastawianymi: wysokością siedzenia oraz wysokością i pochyleniem blatu. Miała jednak nieprzewidzianą przez nauczycieli wadę (w naszych oczach zaletę) : dawała się łatwo, i to całkowicie rozkładać.
Wkrótce złośliwcy, męczący nieustannie „Grubego”, wymyślili specjalny scenariusz celem zdenerwowania, upokorzenia i doprowadzenia „Grubego” do eksplozji.
Wyglądało to następująco.
W szkole był zwyczaj witania, na stojąco, wchodzącego do klasy nauczyciela. Gdy Pani Perkowska, matematyczka ze słabym wzrokiem, po wejściu do klasy i po przywitaniu mówiła: „siadajcie”, to cała klasa siadła w ławkach, oprócz „Grubego”, który nie miał na czym usiąść, bo w czasie przerwy jego cudowna ławka była przez nas rozmontowana i ułożona w kostkę na podłodze. Więc stał, jak wyrzut sumienia. Niedowidząca Pani Perkowska zerkała na klasę i nieodmiennie, na każdej matematyce, mówiła niecierpliwie: „Zaleski siadaj!”
Na to Gruby, spokojnie, zaciskając pięści, zaczynał : ”Ależ Pani profesor” i tak dalej.
Po ponownej uwadze „ZALESKI SIADAJ!!” i po ponownych próbach tłumaczeń „Grubego” dlaczego stoi, padały słowa, na które czekała z wypiekami na twarzy cala klasa: „ZALESKI, NIE REZONUJ TYLKO SIADAJ!!!. Klasa wtórowała – nie rezonuj, nie rezonuj tylko siadaj !!!
Biedny „Gruby”, cały czerwony, gdyby mógł, to by nas pozabijał.
Klęcząc na podłodze mozolnie składał swoją „oślą ławkę” do kupy, uważając żeby nie wychylać zanadto głowy i nie usłyszeć od niedowidzącej Pani Perkowskiej ponownego rozkazu „ZALESKI SIADAJ”.
Nasz kolega Jerzy Roszkowski (potem zmienił nazwisko na Miniewski), był, jak zdecydowana większość z nas, uczniem „trójkowym”. Trzeba przy tym powiedzieć, że w tych czasach (1948-51), w naszej klasie, uczniów „ponad-trójkowych” było zaledwie kilku. Ksywą Jerzego było niezbyt przyjemne określenie „Glizda”, zdrobniale „Gliździoch”.
Otóż zdarzyła się taka klasówka z języka polskiego, omawiana przez profesora Lasockiego, że po jej omówieniu i oddaniu należnej pochwały naszym „tuzom” z polskiego, to jest Timoszewiczowi i Kralowi, Lasocki na końcu zaczął omawiać, z początku chwaląc, pracę Roszkowskiego. Wszyscy byliśmy zaskoczeni, a autor pewnie najbardziej, pochwałami Lasockiego. Aż do momentu gdy Profesor zakończył: „I byłbym się pewnie dał w końcu nabrać, gdyby nie fragment: „hufce poetów” ! I tu doznałem olśnienia : Chrzanowski !!!”
„Otwieram, a tam przepisana cała strona, słowo w słowo!”
No i tak nasz kochany „Gliździoch” przesadził, niestety dostał dwóję.
Autor tych wspominek, Marek Dobrowolski – ksywa „Małpek”, został wezwany do tablicy przez Profesora Lasockiego z poleceniem przedstawienia „charakterystyki Harpagona” ze Skąpca Moliera.
Idąc bardzo powoli między ławkami w kierunku tablicy próbowałem rozpaczliwie coś się o tym cholernym Harpagonie dowiedzieć. Koledzy, siedzący w ławkach po obu stronach przejścia, próbowali mi z całych sił cokolwiek podpowiedzieć, ale z tego nadmiaru szumu podpowiadania nie wiem dlaczego wpadło mi do ucha : „młodzieniec”.
Więc wyszedłem pod tablicę i z werwą zacząłem: „Harpagon był to młodzieniec….”.
Tu przerwałem, bo Lasocki zakrztusił się ze śmiechu i przez dłuższą chwilę nie mógł się uspokoić. Łzy mu leciały po policzkach, ocierał je dłońmi i nie mógł powstrzymać rechotu. W końcu udało mu się trochę uspokoić, i powiedział, wciąż się śmiejąc:
„Jeszcze mnie w życiu nikt tak nie ubawił. I za to stawiam ci trzy z dwoma” (minusami).
Był to stopień zaliczający i byłem szczerze szczęśliwy, lecz mimom wszystko zawstydziłem się i jak niepyszny wróciłem na swoje miejsce.
Rodzice „Małpka”, „Glizdy” i „Grubego – Salcesona” byli dość często wzywani do szkoły na Smolnej jako „opieka domowa”, ze względu na niekończące się psoty swoich synalków. Zdarzyło się, że moja matka Maria Dobrowolska, wezwana do szkoły, spotkała tam Panią Zaleską. Nasłuchawszy się w domu moich opowiadań o „Gliździochu” i „Salcesonie” grzecznie się przedstawiła i przywitała „Dzień dobry Pani Salceson”. Dobrze wychowana Pani Jadwiga Zaleska, która znała ksywę swego synka Andrzeja, zachowała zimną krew i dopiero w domu, opowiadając o wizycie w szkole, moja Mama dowiedziała się o swoim faux -pas, za który przepraszała Panią Zaleską przy kolejnym spotkaniu w szkole, na co nota bene długo nie musiała czekać.
Opisywane tu anegdoty działy się w latach 1948-51, a więc jeszcze przed śmiercią Stalina, w okresie silnego terroru stalinowskiego.
Metody „wychowawcze” stosowane wówczas przez „aktyw” komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej ZMP, może zilustrować następująca sytuacja.
W ławce przede mną siedział Witek Bończa Brzostowski (Ksywa „Bączek”), który na skutek arystokratycznego pochodzenia podlegał specjalnym działaniom wychowawczym. Na przykład: podchodzi do niego przewodniczący ZMP Wojtek Sawicki i mówi na klasówce: „Wstań i powiedz, że Ignatowicz ściąga!”.
Patrzę, rzeczywiście. „Pająk” – Zbyszek Ignatowicz, siedzący kilka ławek z przodu, próbuje pod ławką coś zobaczyć w otwieranej książce.
Witek „Bączek” kręcił szyją, wciskał się w ławkę i w końcu nic nie powiedział. Ciekawe, że i sam „aktyw” też „Pająka” nie zadenuncjował.
Już nie pamiętam w której klasie, religii uczył nas Ksiądz Cholewa (nie jestem pewien czy nie przekręcam nazwiska Księdza).
Typowym „zabiegiem” niesfornych uczniów z naszej męskiej klasy było wyprowadzanie kochanego Księdza na boisko na tyłach szkoły i granie z nim w piłkę nożną.
A odbywało się to w następujący sposób:
Pierwszy z namówionych entuzjastów piłki:
– „Proszę Księdza, mogę wyjść?
– „Idź proszę”
Po chwili drugi uczeń, zanim wrócił pierwszy:
– „Proszę Księdza, mogę wyjść?
– „No idź, jeśli musisz”
I tak dalej, aż Dobrodziej, zorientowawszy się o co chodzi, wychodził z resztą klasy na
boisko. Oczywiście razem z piłką.
Ksiądz Cholewa „ustawiany” był zwykle na lewym skrzydle, na, niestety, pozycji
najmniej „honorowej” ze wszystkich, co było oznaką naszej niewiary w umiejętności
futbolowe Dobrodzieja.
Jednak Ksiądz, o dziwo, zakasywał i wsuwał pod pasek sutannę, grał dziarsko a nawet
raz strzelił gola, wprawdzie podeszwą, ale i tak zyskał sobie nasz głęboki, sportowy
szacunek.
7.Papliński! Sześć cech partii…
Nauki o Polsce uczył nas Profesor Skonieczny. Przedmiot ten był najeżony propagandą komunistyczną, którą nas raczył Profesor z odpowiednią, narzuconą powagą.
Tak się Profesorowi zdarzyło, że w jego pamięci ja, wizerunkowo, reprezentowałem dwu uczniów: Dobrowolskiego i Paplińskiego.
Wpadał energicznie do klasy z teczką pod pachą i już od progu, nawet się nie patrząc, zadawał uczniom pytania. Wskazując na mnie palcem, bezdyskusyjnie wrzeszczał : „Papliński!!! (na przykład) Sześć cech Partii!!!!”
Ja na to, wstając z ławki i nie oponując odpowiadałem:
– „1. Partia czołowy oddział klasy robotniczej”
i tak dalej, i tak dalej…..
Profesor, usatysfakcjonowany. wrzeszczał: „Siadaj!” i kierując wzrok w końcu w kierunku klasy, stawiał, widząc mnie, jakiś stopień w dzienniku przy moim nazwisku.
Na koniec okresu, przy wystawianiu stopni nagle zauważył, że przy Paplińskim brak jest ocen i wtedy, nie wskazując już palcem, wywołał: „Papliński!”. Papla wstał, profesor popatrzył na niego trochę nieprzytomnym wzrokiem i powiedział:
„Ty draniu!”.
Sprawa się skończyła polubownie, zadał Papli kilka pytań i postawił mu trójkę.
Był taki okres gdy fizyki uczyła nas młoda nauczycielka Panna Morę (tak zapamiętałem jej nazwisko, nie pamiętam czy pisało się Morin, Moren, czy jeszcze inaczej, z góry za to Szanowną Panią Profesor przepraszam).
Było już ciepło, szczupła, w lekkiej sukience, w sandałach, stała tyłam do klasy wyprowadzając na tablicy jakiś wzór, gdy jakiś okrutny uczeń wykrzyknął:
„Ale ona ma brudna pięty !!!”
Rzeczywiście, w lekkich sandałach widać było odkryte pięty.
Efekt był piorunujący. Biedna Pani Profesor nie spodziewała się takiego chamstwa, zaczerwieniła się po uszy i wybiegła z klasy.
Jakoś ją przepraszaliśmy ale już nie pamiętam jak. Wiadomo, przy całej sympatii, młodzież szkolna bywa okrutna.
Nigdy w szkole nie miałem poprawki, nie zostawałem na drugi rok w tej samej klasie, ale jak sobie przypomnę typowy przebieg mojej nauki, to wstydzę się o tym mówić przy moich wnukach.
Na pierwszy okres były zwykle trzy lub cztery dwóje. Półrocze z dwoma dwójami nie było uważane za bardzo złe. Trzeci okres z jedną dwóją to był sukces. Na koniec każdej klasy udawało mi się lądować bez ocen niedostatecznych, na trójach. Oczywiście z ocenami „bardzo dobrze” z religii i wychowania fizycznego (grałem w reprezentacji klasy, a nawet szkoły, na Agrykoli, w piłkę nożną, na bramce, oraz byłem w reprezentacji szkoły w gimnastyce).
Pamiętam, że jeden jedyny raz dostałem z odpowiedzi piątkę (bardzo dobrze) z fizyki.
Profesor Czekalski tłumaczył chodząc po klasie, że „śruba jest to równia pochyla, której podstawą jest obwód śruby a wysokością ?” tu zawiesił głos i oczekując odpowiedzi wodził wzrokiem po klasie….. wypaliłem: „skok śruby”. Spojrzał na mnie z pewnym zaskoczeniem i powiedział: „to jest dobra odpowiedź, stawiam pięć”.
Myślałem że umrę z dumy.