Opracowania autorskie

Mieczysław Metler

GARŚĆ WSPOMNIEŃ POMATURALNYCH CZYLI ŻYCIE JAKO FUNKCJA CZASU W WARUNKACH STOCHASTYCZNYCH

Szkoła Górskiego. Nie będę architektem. Kolorowe sedesy

Na moim świadectwie dojrzałości widnieją piątki z języka angielskiego, chemii, religii i wychowania fizycznego. Całość sprawia raczej średnie wrażenie, ale poziom edukacji i wymagania były wówczas wyjątkowo wysokie. Wiele szkolnych kryteriów programowych opartych było nadal na wzorcach przedwojennych. Było mi bardzo przykro, że zamiast dawnej nazwy mojej szkoły – Gimnazjum pod wezwaniem św. Wojciecha, utworzonej w 1877 roku (!), do której uczęszczali przed wojną mój tata, stryj i dwaj wujowie, na świadectwie odciśnięto, obowiązującą od dwóch lat, standardową pieczątkę: Państwowa Szkoła Ogólnokształcąca stopnia podstawowego i licealnego w Warszawie, ul. Smolna 30. Do dziś jest ona dla mnie przykładem perfidnego zwalczania polskich tradycji przez „komunę”. Podobny los spotkał znane i renomowane szkoły warszawskie np. Batorego, Rejtana, Staszica, Władysława IV oraz żeńskie np. Żmichowskiej, Hoffmanowej… i wiele innych.

Jak wspomina celnie Wojtek Brański, kolega z klasy (czwarty na liście obecności po Wojtku Albińskim, Ryszardzie Barańskim i Krzysztofie Boczkowskim): Niełatwe to były czasy likwidacji szkół prywatnych, walki z tradycją, implantowania młodym ludziom nieludzkich zasad marksizmu-leninizmu pod przykrywką ideologicznych frazesów walki z niesprawiedliwością społeczną2.

W naszym roku maturalnym (1952) szkoła Górskiego powinna uroczyście obchodzić 75-lecie wspaniałych tradycji i osiągnięć. Było wśród nich wywalczenie przez Wojciecha Górskiego jeszcze w zaborze rosyjskim prawa do prowadzenia w Jego szkole egzaminów maturalnych w języku polskim. Warszawiacy oklaskiwaliby, jak zawsze, defiladę naszej szkolnej 25. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej w pomarańczowych chustach hufca Powiśle i orkiestry pod batutą profesora Czubińskiego podczas przemarszu Krakowskim Przedmieściem na uroczystą Mszę Świętą. O tradycji szkoły przypominałyby także noszone przez nas z dumnym fasonem granatowe czapki „kepi”, wzorowane na czapkach wojska francuskiego. W paradzie wzięliby również udział uczniowie wiejskiej szkoły w Pamiątce koło Tarczyna – drugiego, wspaniałego dzieła fundacji małżonków Górskich. Niestety, jedynymi, materialnymi śladami w 1952 roku po dawnym Gimnazjum były, ufundowane przez naszych rodziców, marmurowe tablice z nazwiskami wychowanków szkoły, którzy stracili życie w latach wojny i okupacji oraz odlane w brązie popiersie jej założyciela i fundatora Wojciecha Górskiego, dzieło Władysława Szyndlera – umieszczone wewnątrz budynku na Smolnej. Wielu naszych profesorów i wychowawców z lat powojennych, zastąpili dwa lata przed maturą partyjni nauczyciele przysłani przez stalinowskie władze oświatowe. Z wielkim żalem żegnaliśmy odchodzącego ze szkoły profesora Włodzimierza Izdebskiego, wychowawcę naszej klasy od września 1945 roku. Przykro było wtedy pomyśleć, ileż to głupich psikusów sprawiliśmy temu zacnemu pedagogowi w minionych latach. Nietypowym rodzynkiem w nowym ciele pedagogicznym był profesor Włodzimierz Tarło-Maziński. Fizyk i filozof, ale także, o czym wtedy nie wiedzieliśmy, autor wielu pionierskich prac i publikacji z dziedziny radiotechniki, w tym łączności wojskowej. Poza tym wolnomularz, generał Zakonu Różokrzyżowców w Polsce, prezes Polskiego Towarzystwa Synarchicznego i współzałożyciel polskiej loży masońskiej „Kopernik” we Francji. Więziony przez bezpiekę na przełomie lat 1948-1949. Postać niezwykle barwna i ciekawa. Posiadał rzadką umiejętność zainteresowania nas fizyką w klasie maturalnej, choć stopień dostateczny na mojej maturze nie oddaje w pełni fascynacji wiedzą i oryginalną osobowością pana profesora. Warto w tym miejscu poinformować młodych Polaków, że logiki, czyli sztuki myślenia, uczyliśmy się z sowieckiego podręcznika Winogradowa i Kuźmina, a podstawową książką do nauki historii był Krótki Kurs Historii Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii Bolszewików. Jeden z rozdziałów tego dzieła nosił tytuł: Najazd polskich jaśniepanów na Kraj Radziecki.

W książce wydanej w 1982 r. przez Państwowy Instytut Wydawniczy w „warszawskiej” serii z syrenką Wojciech Górski i jego szkoła, tak wspomina naszą Szkołę jedna z jej wychowanek, Hanna Kirchner, obecnie znany i ceniony historyk literatury:

Powojenna konieczność wprowadziła do tej tradycyjnie męskiej szkoły koedukację. (…) Dziś rozumiem, że wszechobecny, niewymagający uzasadnień, duch wspólnoty, ciągłości, dawnej i godnej tradycji Szkoły, który trafiał samoistnie do naszej świadomości, rodził się także z faktu, że na ławkach naszej klasy w większości siedziało młodsze rodzeństwo lub dzieci dawnych uczniów czy nawet nauczycieli „Górskiego”. Uczyli nas przeważnie przedwojenni nauczyciele i wychowankowie Szkoły. To była potężna, prawie naturalna spójnia. I „nowi”, tak jak ja, przyjęli ją jako wartość zaszczytną i zobowiązującą, którą cenią i chronią do dziś. (…) Sądzę, że bez większego błędu można stwierdzić, iż w Warszawie jedynie Szkoła Górskiego odrodziła się po wojnie w swojej indywidualnej postaci, z tak wyraźnym poczuciem ciągłości, z tak zwartym , mimo wojennych strat zespołem. Większość starych szkół warszawskich rozpłynęła się w bezimiennej państwowości , wydzielanej tylko numerami. (…) Część chłopców z naszej klasy wróciła do nauki z doświadczeń Powstania i obozów, siedzieli w ławkach w amerykańskich battle – dresach. Dojrzali bardziej od reszty o tę wiedzę o życiu i historii, ale jakby ubożsi o pewien etap pracy duchowej, na który epoka nie pozostawiła im czasu. (…) Nie miałam w tej szkole nigdy poczucia, jak często dzisiejsza młodzież, że łamie się moją indywidualność, niszczy i lekceważy moje dyspozycje duchowe.

Taką też była moja szkoła w pierwszych latach po wojnie, a podobne wrażenia, jak Hanna Kirchner i sentyment do „starej budy” zachowałem do dziś. Nic też dziwnego, że w kolejnych latach komuna zrobiła wszystko, aby nie dopuścić do dalszego istnienia naszej Szkoły z jej tradycyjnymi wartościami i korzystając z formalnych manipulacji doprowadziła w latach pięćdziesiątych XX w. do jej całkowitej likwidacji. Niestety, wychowankowie i uczniowie Szkoły Górskiego – i ci przedwojenni (wśród których był Stefan Wyszyński, późniejszy kardynał i Prymas Polski),i ci z okupacyjnych, tajnych kompletów, i ci powojenni – z racji swoich przekonań – nie robili karier partyjnych. Poza nielicznymi wyjątkami, o których nie będę tu wspominał, nie byli faworytami władz komunistycznych. Nie mieli więc możliwości przeciwdziałania politycznym decyzjom podejmowanym na wysokim szczeblu.

Z przeczytanej po latach poufnej opinii, wystawianej obligatoryjnie wszystkim kandydatom na wyższe studia przez „szkolne czynniki partyjne” (głównie na podstawie donosów nielicznych aktywistów komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej), dowiedziałem się, że cechowała mnie (cytuję dokładnie zapis): „szczególnie mierna postawa ideologiczno – polityczna”. Nie wyróżniałem się w tej mierze niczym szczególnym. W mojej zatłoczonej, powojennej klasie maturalnej, oznaczonej literą A, było blisko pięćdziesięciu uczniów (nie mniej liczna była żeńska – oznaczono literą B), a wśród nich tylko trzech, uważanych przez nas za „czerwonych”. Jeden z nich – Witold D. przybrał pozę ideowca, a może naprawdę wierzył w ideologię marksistowsko-leninowską i tzw. materializm dialektyczny? Natomiast dwaj pozostali – to z pewnością koniunkturaliści. Ukończyli później studia medyczne. Wspomniane wyżej „czynniki”, działające w postaci szkolnej komisji rekrutującej (!) kandydatów na wyższe studia, wykluczyły możliwość złożenia stosownych dokumentów na Politechnice Warszawskiej i dopuszczenia mnie do egzaminów wstępnych na wydział architektury. Zadecydowała wspomniana wyżej opinia, pochodzenie z rodziny inteligenckiej (chociaż „pracującej”) oraz odmowa wstąpienia w szeregi ZMP, które na kilka miesięcy przed maturą zasiliło ze strachu kilku kolegów. Zatem na architekturę – formalna blokada! W obecnym czasie młodzi Polacy słuchają tej opowieści z niedowierzaniem i nie potrafią sobie wyobrazić istnienia takich politycznych barier w dostępie do studiów. Powstało pytanie –Jeśli nie architektura, to co dalej?

Wspomnienia. Koledzy. Lektury. Harcerstwo. Homo sovieticus.

Czasem odżywają wspomnienia z lat szkolnych. W kilka lat po maturze nasza grupa się rozproszyła i z kolegami ze szkoły Górskiego nie miałem zbyt wiele kontaktów. Czytam z zainteresowaniem kolejne tomiki pięknych wierszy i przekładów poetyckich profesora nauk medycznych Krzysia Boczkowskiego oraz błyskotliwe artykuły i reportaże sportowe pióra Andrzeja Martynkina. Tata Andrzeja, słynny „Bohun” z AK i komendant naszego hufca Powiśle, przyjmował 25 lipca 1948 roku na obozie nad jeziorem Brzeźno moje przyrzeczenie harcerskie. Miło mi słyszeć o sukcesach zawodowych, naukowych i publicystycznych w dziedzinie chirurgii Wojtka Noszczyka, najlepszego lekkoatlety w naszej klasie. Dochodzą do mnie wieści o szczytach w Himalajach (wśród nich słynnej Kangczendzongi!) zdobytych przez Wojtka Brańskiego, projektach architektonicznych Witka Thumenasa oraz zagranicznych peregrynacjach geodety Wojtka Albińskiego w Afryce (Botswanie i RPA), chemika Mariusza Szafiańskiego w USA, matematyka Staszka Klasy w Kanadzie, kolegi po fachu, inżyniera sanitarnego, Janka Olszewskiego we Francji i innych kolegów. Jak niosła fama Andrzej Świętochowski („Psita”) po kilku spektakularnych sukcesach zawodowych w dziedzinie elektroniki – w efekcie transcedentalnej medytacji opuścił Polskę, osiadł gdzieś w Europie Zachodniej (w Brukseli, czy w Londynie?) i stał się sławnym guru tajemniczej filozofii, mającej swoje korzenie w Indiach i co najważniejsze rzesze wyznawców.

Wspominam kolegów mieszkających w nieodległym sąsiedztwie mojego domu przy Siennej 45, z którymi łączyły mnie szczególnie bliskie więzy: Andrzeja Stani (Sienna 41), Janka Szwajewskiego (Sienna 43), Bogdana Kosika (Miedziana), Janusza Gieryńskiego i Marka Korzona (Złota w pobliżu Sosnowej), Ryśka Barańskiego (Aleje Jerozolimskie), wymienionego już Wojtka Brańskiego (Żelazna 41) i Ryśka Mańkowskiego (Ceglana 16), kolekcjonera wszystkiego co popadnie i tym samym mojego stałego partnera do wymiany różnych zbiorów i osobliwości. Były to np. książki Karola Maya, odznaki harcerskie, herby miast, znaczki pocztowe, monety i medale, pocztówki oraz inne walory materialne.

Z niektórymi kolegami jestem do dziś w przyjacielskim kontakcie. Może zapomniałem kogoś wymienić? Niestety, kilku odeszło. Czasem wracam myślami do Krzyśka Włóki, który zginął podczas dużej przerwy lekcyjnej już w 1945 (w 1946?) roku od wybuchu pocisków niemieckich znajdujących się na terenie, sąsiadującego z naszą szkołą, kościoła św. Apostołów Piotra i Pawła (często zwanym od nazwy parafii kościołem św. Barbary) przy ulicy Emilii Plater. Nasz nieco starszy kolega Andrzej ”Antena” Maciszewski wybuch przeżył, ale na pamiątkę nosił w sobie prawie kilogram odłamków i może dlatego został chirurgiem. Odszedł niedawno.

Wspominam również kolegów ze starszych klas, a wśród nich wymienionego wcześniej Justyna (Tusika) Strumiłłę, z którym się bardzo przyjaźniłem, Andrzeja Truskolaskiego, naszego drużynowego i jego przybocznych: Andrzeja „Klarę” Jurewicza (naszego medyka), Leszka „Byka” Laskowskiego oraz Jerzego Żmijewskiego, a także – na tle ich postaci – wspaniałe przygody na obozach harcerskich nad jeziorem Brzeźno i w Jarosławcu nad Bałtykiem. Zawsze będę pamiętał Bogdana Kryspina, który na pianinie ustawionym w szkolnej sali gimnastycznej odegrał hymn Związku Sowieckiego we własnej interpretacji jazzowej w rytmie boogie-woogie. Ktoś z ZMP doniósł do władz i tylko jakimś cudem zdołał utrzymać się w szkole, bo już „wylatywał”. Szczególnym sentymentem obdarzam wywodzących się z naszej szkoły późniejszych instrumentalistów jazzowych: Władka Jagiełłę (perkusja, słynny zespół Pinokio), Władka Sosnowskiego (saksofon i to jaki!), Wojtka Piętowskiego (fortepian, fajfy w „Paradisie”) i Roberta Filińskiego (pianino, wieczory w kawiarni „Pod Gwiazdami”) oraz krytyka muzycznego Ludwika Erhardta i niepokornego historyka-literata Jerzego Łojka. W moim zastępie „Żbików”, tuż przed likwidacją polskiego, tradycyjnego harcerstwa, było kilku chłopców z młodszej klasy, do której uczęszczał również Krzysztof Zanussi. Przyszłego mistrza sztuki filmowej harcerstwo nie pociągało.

Znaczący wpływ w kształtowaniu poglądu na świat i zachodzące w nim zjawiska mieli również moi nauczyciele, którzy przenieśli przedwojenne tradycje i doświadczenia Szkoły Górskiego w pierwsze lata po wojnie. Również liczne dyskusje z kolegami szkolnymi i rozmowy z ich rodzicami. Wypada tu także wspomnieć o szczególnie patriotycznym klimacie, w jakim odbywały się nasze prace i zajęcia w szkolnej 25 Warszawskiej Drużynie Harcerzy imienia hetmana Stanisława Żółkiewskiego. Drużyna ta powstała przy Szkole Górskiego wkrótce po konspiracyjnym Zlocie Grunwaldzkim w Krakowie w 1910 roku, który zainspirował organizację pierwszych drużyn skautowych na ziemiach polskich. Zapisała piękną kartę patriotyczną i obywatelską i istniała do czasu zlikwidowania Związku Harcerstwa Polskiego przez władze komunistyczne na przełomie lat 1949-1950. W tym czasie miałem stopień wywiadowcy i byłem zastępowym zastępu „Żbików”. Najbardziej szczyciłem się srebrną lilijką, jaką miałem prawo mieć nabitą na krzyż harcerski i kilkunastu sprawnościami naszytymi na rękawie bluzy. Nie wiem, jakim to przemyślnym, ale na pewno ryzykownym sposobem, udało się Ryśkowi Mańkowskiemu (Białemu Lisowi) wydobyć z pokoju, zajętego przez ZMP, zarekwirowaną i przeznaczoną do spalenia, historyczną kronikę naszej drużyny. Cenne wyposażenie obozowe, jak np. kanadyjskie namioty, koce, śpiwory, kotły, pałatki, ale także fanfary i werble, powielacze, saperki i inny sprzęt „zaadoptowali”, bądź rozkradli aktywiści ZMP ze znienawidzonym w naszej szkole komunistą Stanisławem Penczkiem na czele.

Wielu harcerzy ze szkoły Górskiego straciło życie w walce z okupantami w kraju i zagranicą, a wśród nich mój Stryj i mój Wujek. Wielu było represjonowanych przez władze komunistyczne. Towarzysz Jacek Kuroń, wówczas piewca stalinizmu, a później definiowany jako „trockistowsko-marksistowski lewak” podjął z zapałem dzieło likwidacji Związku Harcerstwa Polskiego oraz utworzenia w to miejsce tzw. czerwonego („postępowego”!) harcerstwa, opartego na wzorach sowieckich pionierów i komsomolców. Była to obłędna wizja komunistycznej „kuźni” młodych, ateistycznych kadr w formie przybudówki PZPR. Przypomniałem sobie wizytę Kuronia na początku lat 50. w naszej szkole i jego żarliwe opluwanie polskiego harcerstwa jako „imperialistycznego tworu” oraz namawianie nas do zakładania komunistycznych „kręgów (czy też drużyn?) walterowskich”. Zrobił na mnie wtedy wyjątkowo odrażające, prosowieckie wrażenie. W swoich późniejszych opowieściach Kuroń wspomina z sentymentem wędrówki w latach pięćdziesiątych przez polskie wsie na czele „czerwonych” harcerzy, wyśpiewujących okolicznościowe piosenki w jidysz (!) lub po rosyjsku (!). („Niczym przez ostępy dzikiej krainy do skolonizowania” – jak trafnie zauważył red. Piotr Zaremba – a moim zdaniem, również „do skolektywizowania, czyli utworzenia kołchozów”). Jeszcze dziś jest mi trudno opanować wzburzenie na wspomnienie owych postaw, które miały stać się obowiązującym wzorem dla polskiej młodzieży. Poczynając od tych z „Poematu pedagogicznego” Makarenki, a kończąc na „modelowej” postaci Pawki Morozowa, który wydał na śmierć w ręce sowieckiej bezpieki (NKWD) własnych rodziców, ukrywających dla wygłodniałej rodziny worek ziarna. A „kuroniowe” harcerstwo miało tyle wspólnego z polskim harcerstwem, co założony w Moskwie przez Wandę Wasilewską wraz z towarzyszami – Związek Patriotów Polskich z patriotyzmem (chyba z sowieckim?). Pod nową nazwą, jako „Organizacja Harcerska” dla dzieci, zostało wcielone do ZMP i na szczęście nie spełniło oczekiwań jego twórcy i ideologa. W swojej zdecydowanej większości polska młodzież nie zaakceptowała tych wzorów, pomimo całego systemu środków propagandowych, wyrafinowanych form szantażu i „marchewki” oraz psychologicznych sposobów oddziaływania na młode umysły.

I jeszcze Post Scriptum z garstką refleksji

Do wspomnień tych zachęcił mnie apel Wojtka Brańskiego, aktywnego prezesa Stowarzyszenia Byłych Wychowańców Szkoły Wojciecha Górskiego. Na jednym z koleżeńskich spotkań w gościnnym lokalu Towarzystwa Przyjaciół Warszawy na Starówce prosił nas, aby spisać przeżycia z latach szkolnych lub po ukończeniu szkoły. Wybrałem drugą opcję. Na podjęcie próby napisania czegoś „dłuższego”, choćby wspomnianej na wstępie sagi rodzinnej – brakuje mi czasu, cierpliwości i talentu – a może w odwrotnej kolejności? Powstał więc „produkt”, powiedzmy, z pewnego rozpędu wspomnieniowego, ujawniającego się z reguły w mocno dojrzałym wieku. Czytelnik znajdzie w nim wierną, choć szkicowo nakreśloną, garść moich przeżyć w latach studiów i pracy zawodowej oraz garstkę osobistych refleksji. Jestem jednym z przedstawicieli wojennego pokolenia młodych warszawiaków, tylko o kilka lat młodszego od pokolenia „Kolumbów”, na którym wojna, rodzina, szkoła, rodzinne miasto i tradycje, wywarły znaczący wpływ i w decydującej mierze kształtowały postawę wobec zachodzących wydarzeń.3 Powinienem także wspomnieć o niespodziewanej, lecz ogromnie inspirującej zachęcie, jaką otrzymałem w liście od p. Jarosława Marka Rymkiewicza. Niech Pan pisze dalej. Lata pięćdziesiąte też były ciekawe, a prawnuki dostaną coś pouczającego do przeczytania. – tak uzasadnił Pisarz swoją sugestię, myśląc o kolejnych pokoleniach młodych Polaków. Pragnąłbym, aby mi się to w jakimś stopniu udało.

BIBLIOGRAFIA

Fragmenty tekstów o Szkole Wojciecha Górskiego wybrałem z moich wspomnień pomaturalnych. Wspomnienia te, zilustrowane zdjęciami, zostały opublikowane pod powyższym tytułem w czterech, kolejnych numerach kwartalnika KRESOWE STANICE, wydawanego przez Stowarzyszenie Rodzin Osadników Wojskowych i Cywilnych Kresów Wschodnich w Warszawie <br>: Nr 3/50 wrzesień 2010, Część 1 (ss. 101 – 122); Nr 4/51 grudzień 2010, Część 2 (ss. 127 – 157); Nr 1/52 marzec 2011, Część 3 (ss. 122 – 154); Nr 2/53 czerwiec 2011, Część 4 (ss. 101 – 134).

Brański Wojciech –  Z gruzów i zgliszczy, Stolica Nr 10 (2015)

Metler Mieczysław –  Myśliwi z czerwonymi gwiazdami nad polami Żabieńca, Kresowe Stanice Nr 1/44 (2009) str. 63-89

PRZYPISY

Żartobliwy tytuł tekstu nawiązuje do wspomnień autora z pracy w Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej opisanych w części 3 (s. 152)

  

Skip to content