ANDRZEJ ŚWIĘTOCHOWSKI „PSITA”wspomnienie szkolnego kolegi
Awaria aplikacji Word Press uniemożliwia wprowadzenie całego tekstu wspomnienia, w szczególności ciekawych zdjęć. Pracujemy nad tym.
Był ciepły wrzesień 1951 roku. W dawnej szkole Wojciecha Górskiego rozpoczynał się nowy rok szkolny. Bogate, patriotyczne i edukacyjne tradycje naszej szkoły przykrywała tablica przy bramie wejściowej do budynku przy Smolnej 30 ze standardowym napisem „Państwowa Szkoła Ogólnokształcąca Stopnia Podstawowego i Licealnego”. Zmienił się też skład tzw. ciała pedagogicznego i dyrekcji. Na podstawie decyzji władz oświatowych Polski Ludowej dawni, lubiani przez nas profesorowie, często pracujący jeszcze przed wojną w szkole Górskiego, zostali z niej relegowani. Wśród nich znalazł się również wychowawca naszej klasy prof. Włodzimierz Izdebski. Z miesiąca na miesiąc wprowadzane były nowe reguły życia oparte na wzorcach sowieckich i sprzeczne z polską tradycją, także w dziedzinie edukacji. Było to apogeum szalejącego w Polsce stalinizmu.
A dla mnie i kolegów z klasy był to szczególnie ważny rok szkolny, który miał się kończyć egzaminem maturalnym i uzyskaniem świadectwa dojrzałości. Nie potrafię przypomnieć sobie ile nowych twarzy pojawiło się w mojej klasie na początku września 1951, z pewnością kilka, ale jedną z nich pamiętam do dziś. Była to twarz Andrzeja Świętochowskiego, szczupłego, wysokiego młodzieńca o kędzierzawych, blond włosach oraz ujmującym, szczerym uśmiechu i takim też sposobie bycia. Niedawno przeniósł się wraz z rodzicami i młodszą siostrą Martyną z Bielska Białej do Warszawy i zamierzał ukończyć średnią edukację w szkole przy ulicy Smolnej. Być może przyczyniła się do tego renoma dawnych tradycji Szkoły Wojciecha Górskiego, gdyż mieszkał dość daleko, w ocalałej, nowoczesnej kamienicy przy ulicy Marszałkowskiej, tuż przed Placem Unii Lubelskiej. Byłem tam kilka razy i jako „przetrzebiony” Powstaniem 44 warszawiak mogłem podziwiać mieszkanie państwa Świętochowskich. Sprawiało na mnie wrażenie swoim gustownym, przedwojennym stylem, wraz z meblami, obrazami itp. wystrojem, przeniesionym. bez uszczerbku z Bielska – Białej. .
Andrzej urodził się 23 stycznia 1935 r. Był potomek zasłużonego pozytywisty, pisarza, polityka i filozofa, Aleksandra Świętochowskiego, bardzo szybko zintegrował się z nami i brał czynny udział w życiu aktywnego środowiska w klasie 11A. Tak szybko, że został mu nadany tkliwy przydomek (patrz przypis). Wraz z naszą, całkiem pokaźną grupą maturzystów in spe, nie ulegał propagandzie szkolnych aktywistów Związku Młodzieży Polskiej. Z reguły uważali się za „marksistów” i głosili wieści, że dalsze studia wyższe będą dostępne tylko dla aktywnych członków ich związku, co dla wielu młodych Polakow miało okazać się bliskie prawdy. Preferując nauki ścisłe, Andrzej nie miał żadnych trudności z nauką przedmiotów humanistycznych, Cechowała go, jak zapamiętałem, wszechstronność zainteresowań oraz talenty, przejawiane w licznych kierunkach, choćby w sporcie. Podnoszona w górę poprzeczka na skoczni boiska szkolnego od ulicy Foksal oraz kolejne, coraz wyższe, udane skoki Andrzeja wzbudzały podziw magistra Paruszewskiego, zajmującego się naszym wychowaniem fizycznym. „Jeśli poświęcisz poważnie więcej czasu na sport, lekkoatletykę i skok wzwyż, to gwarantuję ci medal olimpijski” – padła całkiem poważna propozycja. Jak się jednak miało okazać Andrzej miał już wówczas inne, całkiem poza sportowe, zainteresowania. Ale była to sprawa niezbyt odległej przyszłości.
Andrzej wykazał także talent organizacyjny inicjując i doprowadzając do sukcesu współpracę naszej klasy z jego dawną klasą w liceum w Bielsku – Białej. Miała rozpoczynać się meczem koszykówki. Pojechaliśmy do Bielska, spaliśmy w dawnej szkole Andrzeja, a mecz z bielszczanami w szkolnej sali gimnastycznej przegraliśmy sromotnie, przy czym większość koszy strzelił i punktów zdobył dla nas Andrzej. Potem zrobiliśmy udaną wycieczkę na Śnieżnik i pełni wrażeń wróciliśmy do Warszawy. Niestety, dalsze perspektywy tej współpracy rozpłynęły się w narastających, po obu zainteresowanych stronach, emocjach przedmaturalnych.
Był to bowiem czas naszych licznych zainteresowań, które urozmaicały szarą, pozaszkolną rzeczywistość, przez którą z trudem przebijali się nasi rodzice. Poczesne miejsce zajmowało kolekcjonerstwo. Zależnie od indywidualnych upodobań zbieraliśmy znaczki pocztowe, kolorowe widokówki, stare monety, harcerskie herby miast i odznaki sprawności, książki np. Karola Maya oraz wiele innych obiektów naszych kolekcjonerskich pasji. Kwitła wymiana. Próbowaliśmy z różnymi efektami pisać wiersze, a niektórzy z nas sprawdzali czy mają jakieś zdolności artystyczne.
Pamiętam konkurs rysunkowo – „malarski”, w którym uczestniczyło kilku chłopców z naszej klasy. Jednoosobową komisją konkursową był starszy od nas mój kuzyn Stanisław Ostrowski, warszawski powstaniec i poeta, kierownik graficzny popularnego tygodnika ŚWIAT, którego redakcja mieściła się na Nowym Świecie, nieopodal naszej szkoły. Na moją prośbę Staszek oceniał nasze prace wystawione na szkolnym korytarzu.
„Moi drodzy, uważam, że bezapelacyjnie zwyciężył ten kolega” – zabrzmiał werdykt Staszka, wskazującego na kilka prac Andrzeja Świętochowskiego. „Zarówno pod względem kompozycji, jak i doboru i układu barw” – dodał. Nie wiedział, że Andrzej „machnął” te kolorowe obrazki bez szczególnej atencji i zaangażowania, chyba na dzień przed spotkaniem.
Wiosną 1952 Andrzej przychodził na lekcje w krótkich spodenkach, co budziło obiekcje profesora Włodzimierza Tarło – Mazińskiego.”Przecież możesz przypadkowo otrzeć się na korytarzu o jakąś koleżankę!” – uzasadnił staroświecką elegancją swoją dezaprobatę i wywołał tym eksplozję naszej wesołości….
Dygresja. Nie wiedzieliśmy, że nasz zacny fizyk i filozof miał piękną, życiową przeszłość. Jako inżynier z wykształcenia był autorem prac badawczych oraz publikacji z dziedziny radiotechniki i łączności wojskowej. Poza tym masonem i aktywnym wolnomularzem w Polsce i Francji. Na przełomie lat 1948 – 1949 był kilka miesięcy więziony w Warszawie przez Urząd Bezpieczeństwa. W szkole posiadał rzadką umiejętność zainteresowania nas fizyką oraz jej rolą w życiu codziennym i we wszechświecie. Jego oryginalne lekcje oraz grupowe wizyty i dyskusje w jego mieszkaniu potrafiły przyciągnąć naszą niesforną uwagę. Z pewnością miały też znaczący wpływ na Andrzeja i przekonały go do wyboru tego kierunku przyszłej pracy naukowej. Podobnie na Wojtka Brańskiego, jak mi wspomniał ostatnio.
Po maturze rozeszły się drogi wielu z nas. Andrzej dostał się na Wydział Łączności, utworzony w 1951 roku na Politechniki Warszawskiej, który cieszył się ogromnym zainteresowaniem i frekwencją. Studia wyższe ukończył terminowo i bez problemów. Nie pamiętam jakie były źródła tych wiadomości. Ale o tym, że tematem jego pracy dyplomowej był projekt wiertarki stomatologicznej z nowatorskim wykorzystaniem ultradźwięków, dowiedziałem się od Mariusza „Szafy” Szafiańskiego. .
Poza nielicznymi, przypadkowymi spotkaniami w Warszawie, kontakt z Andrzejem odnowiłem wraz z grupką moich szkolnych przyjaciół podczas I Festiwalu Jazzowego w sierpniu 1956 w Sopocie. Andrzej zaskoczył nas nową, całkiem sprawną umiejętnością, gry na klarnecie, z którym nie rozstawał się w czasie festiwalu we wszystkich miejscach pobytu. Podziwialiśmy też jego oryginalny, jazzowo – hinduistyczny (?) ) anturaż. Występował boso, w granatowych kąpielówkach, luźno owinięty białym prześcieradłem i z kolorową krajką w grochy zawiązaną na lewej nodze powyżej kostki. Możemy go podziwiać na dołączonych zdjęciach.
Festiwal był okazją do spotkania i kolejnej, okresowej integracji naszej szkolnej grupy przyjaciół na tle roli jazzu, jako symbolu nieskrępowanej wolności w ówczesnych okolicznościach politycznych i socjalistycznych ograniczeniach w PRL. W wydarzeniu uczestniczyło kilkadziesiąt tysięcy młodych ludzi – sympatyków jazzu i przeciwników komuny. Podobno przyczyniło się poważnie parę miesięcy później do przewrotu gomułkowskiego i „odwilży październikowej”. W każdym razie wielu polskich patriotów opuściło potem więzienia.
Jazzowe inklinacje Andrzeja potwierdziły również informacje Wojtka Brańskiego. Któryś z jego kolegów ze studiów sięgnął wspomnieniami do poligonowego obozu wojskowego po pierwszym roku nauki, w którym uczestniczył Andrzej Świętochowski. W czasie tzw. zajęć własnych Andrzej zmontował coś w rodzaju fujarki i zabawiał kolegów – studentów wygrywając na niej popularny standard jazzowy „Alexander’s Regtime Band” (!). Cały „Psita”!
Po sopockim festiwalu nie miałem już okazji do spotkań z Andrzejem. Według dochodzących do mnie wieści Andrzej Świętochowski, czyli dla nas „Psita”, ożenił się, miał dzieci i wcześnie uzyskał naukowy stopień doktora. Następnie, po latach sukcesów zawodowych w dziedzinie elektroniki, jak głosi fama – w efekcie transcedentalnej medytacji – opuścił Polskę, osiadł gdzieś w Europie Zachodniej (w Brukseli, czy w Londynie?) i stał się sławnym guru tajemniczej filozofii, mającej swoje korzenie w Indiach i co najważniejsze rzesze wyznawców. Podobno ktoś z naszych kolegów spotkał zagranicą Andrzeja. Był w grupie Hare Krishna, boso, z ogoloną głową, owinięty tkaniną i z bębenkiem wiszącym na piersiach. Być może oryginalny strój Andrzeja na sopockim festiwalu jazzowym był już wtedy pyłkiem na drodze do późniejszych, życiowych decyzji. Do dziś nie doszły do mnie o nim żadne, nowe wiadomości.
Zwraca uwagę brak informacji w Internecie o jego życiu w Polsce i poza jej granicami, choć oryginalna osobowość Andrzeja w pełni na nie zasługuje. Na pewno stanowiłyby interesujące uzupełnienie okruchów wspomnień o niekonwencjonalnym koledze z naszej klasy.
„Psita” – pomimo wielu starań nie udało mi się dotrzeć do źródła i przyczyn nadania przez nas tego żartobliwego przydomku Andrzejowi Świętochowskiemu. W Miejskim Słowniku Slangu i Mowy Potocznej (www.miejski.pl) znajdujemy następującą definicję:
Człowiek psita, który nie potrafi odnaleźć się w dzisiejszym świecie, jest niezaradny, wszystkiego się boi i często płacze jak dostanie niespodziewaną mukę.
Z pewnością w tamtych czasach nikt z nas nie mógł znać powyższej etymologii tego miana. Natomiast jestem przekonany, że Andrzej miał całkowicie przeciwstawne cechy charakteru. Zatem ów przydomek został mu nadany na zasadzie przyjacielskiej sympatii jaką go obdarzaliśmy, przy nieświadomej antyfrazie słownikowej.
Zdjęcia:
1/Andrzej „Psita” Świętochowski
2/ Nasza grupa z klasy w Szkole Górskiego w drodze do Swing Pawilonu, czyli gniazda jazzowej zgnilizny w Sopocie: Andrzej „Psita” Świętochowski (boso, w prześcieradle i z klarnetem), Mieczysław Metler z fletem, Mariusz „Szafa” Szafiański (w koszuli w kratę i czapce z gazety), Kazik Colonna Walewski (kolega Mariusza z PW, z ręcznikiem), Janusz Latoszek i przypadkowi przechodnie.
3/ Popularne zdjęcie zbiorowe z Festiwalu. Kondukt prowadzi boso Andrzej „Psita” Świętochowski, Mariusz Szafiański (w koszuli w kratę) i Mieczysław Metler – pierwsi za trumną socjalistycznych „pieśni masowych”, a nie „starych szlagierów”, jak przypadkowo lub celowo podano w podpisie prasowym.
Źródła: