„Okruchy wspomnień” to wzmianki, krótkie wspomnienia, okazjonalne informacje o naszej szkole i jej wychowańcach oraz jej twórcy, Wojciechu Górskim, napotykane przy lekturze książek, czasopism, a niekiedy w dokumentach i coraz popularniejszych dzisiaj źródłach internetowych. Zadziwiające jest jak wiele ich znajduje się przeglądając same tylko indeksy książek (u niektórych z nas stało się to już nieodłącznym odruchem zapoznawania się z książką),

Okruchy, stanowiąc nieraz mało istotną część materiału oryginalnego, mogą mieć dla nas znaczenie, bo na przykład pomagają uściślić jakiś wątek historii szkoły, uzupełnić biogram absolwenta, mogą też dać impuls do stworzeni takiego biogramu dla osoby nie znajdującej się nawet na liście absolwentów. Przykładem może być nekrolog Andrzeja Kwiatkowskiego vel Adam Brudkowski pseud. „Irena” (patrz biogramy). Innym przykładem jest pozyskane z Narodowego Archiwum Cyfrowego zaproszenie na uroczystość przemianowania nazwy ulicy Hortensji na ulicę Wojciecha Górskiego i odsłonięcie popiersia Wojciecha Górskiego. (czytaj niżej)

Niezależnie od wymienionych wyżej praktycznych wartości takie rozproszone, drobne informacje zebrane na naszej stronie internetowej dają w sumie pewien obraz znaczenia Szkoły Górskiego w dziejach nie tylko samej oświaty, ale i kultury polskiej w ogólności.

Zgłaszane „okruchy” mogą mieć różne postaci: kopii fotograficznej, ksero lub skanu komputerowego, zapisu w wersji cyfrowej lub odręcznej. Ważne jest wskazanie źródła z danymi odnośnie pochodzienia i daty utworzenia materiału, łącznie z danymi osoby zgłaszającej go do publikacji na stronie Towarzystwa. Ciekawe nieraz może być wskazanie okoliczności wyśledzenia zgłaszanego materiału, dodanie swojego komentarza. Jeśli przez to jego rozmiary nabrałyby znaczniejszych rozmiarów, przekraczających powiedzmy jedną stronę A5, to nie będzie przeszkody, żeby zamieścić go na podstronie „Opracowania autorskie”. Oczywiście jesteśmy otwarci na wszelkie sugestie.

Spis okruchów
Mieczysław Metler

ANDRZEJ ŚWIĘTOCHOWSKI „PSITA”wspomnienie szkolnego kolegi

Awaria aplikacji Word Press uniemożliwia wprowadzenie całego tekstu wspomnienia, w szczególności ciekawych zdjęć. Pracujemy nad tym.

Był ciepły wrzesień 1951 roku. W dawnej szkole Wojciecha Górskiego rozpoczynał się nowy rok szkolny. Bogate, patriotyczne i edukacyjne tradycje naszej szkoły przykrywała tablica przy bramie wejściowej do budynku przy Smolnej 30 ze standardowym napisem „Państwowa Szkoła Ogólnokształcąca Stopnia Podstawowego i Licealnego”. Zmienił się też skład tzw. ciała pedagogicznego i dyrekcji. Na podstawie decyzji władz oświatowych Polski Ludowej dawni, lubiani przez nas profesorowie, często pracujący jeszcze przed wojną w szkole Górskiego, zostali z niej relegowani. Wśród nich znalazł się również wychowawca naszej klasy prof. Włodzimierz Izdebski. Z miesiąca na miesiąc wprowadzane były nowe reguły życia oparte na wzorcach sowieckich i sprzeczne z polską tradycją, także w dziedzinie edukacji. Było to apogeum szalejącego w Polsce stalinizmu.

A dla mnie i kolegów z klasy był to szczególnie ważny rok szkolny, który miał się kończyć egzaminem maturalnym i uzyskaniem świadectwa dojrzałości. Nie potrafię przypomnieć sobie ile nowych twarzy pojawiło się w mojej klasie na początku września 1951, z pewnością kilka, ale jedną z nich pamiętam do dziś. Była to twarz Andrzeja Świętochowskiego, szczupłego, wysokiego młodzieńca o kędzierzawych, blond włosach oraz ujmującym, szczerym uśmiechu i takim też sposobie bycia. Niedawno przeniósł się wraz z rodzicami i młodszą siostrą Martyną z Bielska Białej do Warszawy i zamierzał ukończyć średnią edukację w szkole przy ulicy Smolnej. Być może przyczyniła się do tego renoma dawnych tradycji Szkoły Wojciecha Górskiego, gdyż mieszkał dość daleko, w ocalałej, nowoczesnej kamienicy przy ulicy Marszałkowskiej, tuż przed Placem Unii Lubelskiej. Byłem tam kilka razy i jako „przetrzebiony” Powstaniem 44 warszawiak mogłem podziwiać mieszkanie państwa Świętochowskich. Sprawiało na mnie wrażenie swoim gustownym, przedwojennym stylem, wraz z meblami, obrazami itp. wystrojem, przeniesionym. bez uszczerbku z Bielska – Białej. .

Andrzej urodził się 23 stycznia 1935 r. Był potomek zasłużonego pozytywisty, pisarza, polityka i filozofa, Aleksandra Świętochowskiego, bardzo szybko zintegrował się z nami i brał czynny udział w życiu aktywnego środowiska w klasie 11A. Tak szybko, że został mu nadany tkliwy przydomek (patrz przypis). Wraz z naszą, całkiem pokaźną grupą maturzystów in spe, nie ulegał propagandzie szkolnych aktywistów Związku Młodzieży Polskiej. Z reguły uważali się za „marksistów” i głosili wieści, że dalsze studia wyższe będą dostępne tylko dla aktywnych członków ich związku, co dla wielu młodych Polakow miało okazać się bliskie prawdy. Preferując nauki ścisłe, Andrzej nie miał żadnych trudności z nauką przedmiotów humanistycznych, Cechowała go, jak zapamiętałem, wszechstronność zainteresowań oraz talenty, przejawiane w licznych kierunkach, choćby w sporcie. Podnoszona w górę poprzeczka na skoczni boiska szkolnego od ulicy Foksal oraz kolejne, coraz wyższe, udane skoki Andrzeja wzbudzały podziw magistra Paruszewskiego, zajmującego się naszym wychowaniem fizycznym. „Jeśli poświęcisz poważnie więcej czasu na sport, lekkoatletykę i skok wzwyż, to gwarantuję ci medal olimpijski” – padła całkiem poważna propozycja. Jak się jednak miało okazać Andrzej miał już wówczas inne, całkiem poza sportowe, zainteresowania. Ale była to sprawa niezbyt odległej przyszłości.

Andrzej wykazał także  talent organizacyjny inicjując i doprowadzając do sukcesu współpracę naszej klasy z jego dawną klasą w liceum w Bielsku – Białej. Miała rozpoczynać się meczem koszykówki. Pojechaliśmy do Bielska, spaliśmy w dawnej szkole Andrzeja, a mecz z bielszczanami w szkolnej sali gimnastycznej przegraliśmy sromotnie, przy czym większość koszy strzelił i punktów zdobył dla nas Andrzej. Potem zrobiliśmy udaną wycieczkę na Śnieżnik i pełni wrażeń wróciliśmy do Warszawy. Niestety, dalsze perspektywy tej współpracy rozpłynęły się w narastających, po obu zainteresowanych stronach, emocjach przedmaturalnych.

Był to bowiem czas naszych licznych zainteresowań, które urozmaicały szarą, pozaszkolną rzeczywistość, przez którą z trudem przebijali się nasi rodzice. Poczesne miejsce zajmowało kolekcjonerstwo. Zależnie od indywidualnych upodobań zbieraliśmy znaczki pocztowe, kolorowe widokówki, stare monety, harcerskie herby miast i odznaki sprawności, książki np. Karola Maya oraz wiele innych obiektów naszych kolekcjonerskich pasji. Kwitła wymiana. Próbowaliśmy z różnymi efektami pisać wiersze, a niektórzy z nas sprawdzali czy mają jakieś zdolności artystyczne.

Pamiętam konkurs rysunkowo – „malarski”, w którym uczestniczyło kilku chłopców z naszej klasy. Jednoosobową komisją konkursową był starszy od nas mój kuzyn Stanisław Ostrowski, warszawski powstaniec i poeta, kierownik graficzny popularnego tygodnika ŚWIAT, którego redakcja mieściła się na Nowym Świecie, nieopodal naszej szkoły. Na moją prośbę Staszek oceniał nasze prace wystawione na szkolnym korytarzu.

„Moi drodzy, uważam, że bezapelacyjnie zwyciężył ten kolega” – zabrzmiał werdykt Staszka, wskazującego na kilka prac Andrzeja Świętochowskiego. „Zarówno pod względem kompozycji, jak i doboru i układu barw” – dodał. Nie wiedział, że Andrzej „machnął” te kolorowe obrazki bez szczególnej atencji i zaangażowania, chyba na dzień przed spotkaniem.

Wiosną 1952 Andrzej przychodził na lekcje w krótkich spodenkach, co budziło obiekcje profesora Włodzimierza Tarło – Mazińskiego.”Przecież możesz przypadkowo otrzeć się na korytarzu o jakąś koleżankę!” – uzasadnił staroświecką elegancją swoją dezaprobatę i wywołał tym eksplozję naszej wesołości….

Dygresja. Nie wiedzieliśmy, że nasz zacny fizyk i filozof miał piękną, życiową przeszłość. Jako inżynier z wykształcenia był autorem prac badawczych oraz publikacji z dziedziny radiotechniki i łączności wojskowej. Poza tym masonem i aktywnym wolnomularzem w Polsce i Francji. Na przełomie lat 1948 – 1949 był kilka miesięcy więziony w Warszawie przez Urząd Bezpieczeństwa. W szkole posiadał rzadką umiejętność zainteresowania nas fizyką oraz jej rolą w życiu codziennym i we wszechświecie. Jego oryginalne lekcje oraz grupowe wizyty i dyskusje w jego mieszkaniu potrafiły przyciągnąć naszą niesforną uwagę. Z pewnością miały też znaczący wpływ na Andrzeja i przekonały go do wyboru tego kierunku przyszłej pracy naukowej. Podobnie na Wojtka Brańskiego, jak mi wspomniał ostatnio.

Po maturze rozeszły się drogi wielu z nas. Andrzej dostał się na Wydział Łączności, utworzony w 1951 roku na Politechniki Warszawskiej, który cieszył się ogromnym zainteresowaniem i frekwencją. Studia wyższe ukończył terminowo i bez problemów. Nie pamiętam jakie były źródła tych wiadomości. Ale o tym, że tematem jego pracy dyplomowej był projekt wiertarki stomatologicznej z nowatorskim wykorzystaniem ultradźwięków, dowiedziałem się od Mariusza „Szafy” Szafiańskiego. .

Poza nielicznymi, przypadkowymi spotkaniami w Warszawie, kontakt z Andrzejem odnowiłem wraz z grupką moich szkolnych przyjaciół podczas I Festiwalu Jazzowego w sierpniu 1956 w Sopocie. Andrzej zaskoczył nas nową, całkiem sprawną umiejętnością, gry na klarnecie, z którym nie rozstawał się w czasie festiwalu we wszystkich miejscach pobytu. Podziwialiśmy też jego oryginalny, jazzowo – hinduistyczny (?) ) anturaż. Występował boso, w granatowych kąpielówkach, luźno owinięty białym prześcieradłem i z kolorową krajką w grochy zawiązaną na lewej nodze powyżej kostki. Możemy go podziwiać na dołączonych zdjęciach.

Festiwal był okazją do spotkania i kolejnej, okresowej integracji naszej szkolnej grupy przyjaciół na tle roli jazzu, jako symbolu nieskrępowanej wolności w ówczesnych okolicznościach politycznych i socjalistycznych ograniczeniach w PRL. W wydarzeniu uczestniczyło kilkadziesiąt tysięcy młodych ludzi – sympatyków jazzu i przeciwników komuny. Podobno przyczyniło się poważnie parę miesięcy później do przewrotu gomułkowskiego i „odwilży październikowej”. W każdym razie wielu polskich patriotów opuściło potem więzienia.

Jazzowe inklinacje Andrzeja potwierdziły również informacje Wojtka Brańskiego. Któryś z jego kolegów ze studiów sięgnął wspomnieniami do poligonowego obozu wojskowego po pierwszym roku nauki, w którym uczestniczył Andrzej Świętochowski. W czasie tzw. zajęć własnych Andrzej zmontował coś w rodzaju fujarki i zabawiał kolegów – studentów wygrywając na niej popularny standard jazzowy „Alexander’s Regtime Band” (!). Cały „Psita”!

Po sopockim festiwalu nie miałem już okazji do spotkań z Andrzejem. Według dochodzących do mnie wieści Andrzej Świętochowski, czyli dla nas „Psita”, ożenił się, miał dzieci i wcześnie uzyskał naukowy stopień doktora. Następnie, po latach sukcesów zawodowych w dziedzinie elektroniki, jak głosi fama – w efekcie transcedentalnej medytacji – opuścił Polskę, osiadł gdzieś w Europie Zachodniej (w Brukseli, czy w Londynie?) i stał się sławnym guru tajemniczej filozofii, mającej swoje korzenie w Indiach i co najważniejsze rzesze wyznawców. Podobno ktoś z naszych kolegów spotkał zagranicą Andrzeja. Był w grupie Hare Krishna, boso, z ogoloną głową, owinięty tkaniną i z bębenkiem wiszącym na piersiach. Być może oryginalny strój Andrzeja na sopockim festiwalu jazzowym był już wtedy pyłkiem na drodze do późniejszych, życiowych decyzji. Do dziś nie doszły do mnie o nim żadne, nowe wiadomości.

Zwraca uwagę brak informacji w Internecie o jego życiu w Polsce i poza jej granicami, choć oryginalna osobowość Andrzeja w pełni na nie zasługuje. Na pewno stanowiłyby interesujące uzupełnienie okruchów wspomnień o niekonwencjonalnym koledze z naszej klasy.

„Psita” – pomimo wielu starań nie udało mi się dotrzeć do źródła i przyczyn nadania przez nas tego żartobliwego przydomku Andrzejowi Świętochowskiemu. W Miejskim Słowniku Slangu i Mowy Potocznej (www.miejski.pl)  znajdujemy następującą definicję:

Człowiek psita, który nie potrafi odnaleźć się w dzisiejszym świecie, jest niezaradny, wszystkiego się boi i często płacze jak dostanie niespodziewaną mukę.

Z pewnością w tamtych czasach nikt z nas nie mógł znać powyższej etymologii tego miana. Natomiast jestem przekonany, że Andrzej miał całkowicie przeciwstawne cechy charakteru. Zatem ów przydomek został mu nadany na zasadzie przyjacielskiej sympatii jaką go obdarzaliśmy, przy nieświadomej antyfrazie słownikowej.

Zdjęcia:

1/Andrzej „Psita” Świętochowski

2/ Nasza grupa z klasy w Szkole Górskiego w drodze do Swing Pawilonu, czyli gniazda jazzowej zgnilizny w Sopocie: Andrzej „Psita” Świętochowski (boso, w prześcieradle i z klarnetem), Mieczysław Metler z fletem, Mariusz „Szafa” Szafiański (w koszuli w kratę i czapce z gazety), Kazik Colonna Walewski (kolega Mariusza z PW, z ręcznikiem), Janusz Latoszek i przypadkowi przechodnie.

3/ Popularne zdjęcie zbiorowe z Festiwalu. Kondukt prowadzi boso Andrzej „Psita” Świętochowski, Mariusz Szafiański (w koszuli w kratę) i Mieczysław Metler – pierwsi za trumną socjalistycznych „pieśni masowych”, a nie „starych szlagierów”, jak przypadkowo lub celowo podano w podpisie prasowym.

 

 

Źródła:

Elżbieta Kaczyńska

NIECHCIANE PORZUCONE NAZNACZONEdzieci w modernizującej się Europie(od schyłku XVIII do początku XX wieku)

SLOWO AUTORKI

Zauważyłam, że wiele osób pokazuje swoje osobiste lub rodzinne osiągnięcia. Jest to wyraz doceniania osób zapoznających się z wpisami. Można to tak wyrazić: zależy mi, żeby te osoby zauważyły mnie, chcę się z nimi podzielić nie tylko moimi wątpliwościami, ale i radościami. Dodam jeszcze, że można wyróżnić postawę „skromną” (nie wypada się chwalić, „samochwała w kącie stała:…) i postawę, którą nazwę „amerykańską”. Objawiają się one w podaniach – o pracę, o stypendium, o dotację. Kiedy byłam młoda, panowała „szkoła skromna”: „mam nadzieję, że się przydam…”. „jeszcze wielu rzeczy nie umiem, ale będę się uczyć…” itp. Potem przyszła „moda amerykańska”: „jestem najlepszym kandydatem na to stanowisko”, „mam wysokie kwalifikacje, jestem bardzo inteligentny, mam wyobraźnię, jestem zaradny…” itd.Nie składam podania o środki na badania lub stanowisko, tylko ucieszyłoby mnie, gdyby ktoś wziął do ręki wydaną właśnie moją ostatnią (ostatnią w kolejności i ostatnią w ogóle) książkę, której okładkę zamieszczam. Może jeden z rozdziałów kogoś zainteresuje (rozdziały są następujące: Przedmowa; 1. Koncepcja „odkrycia” okresu dzieciństwa u progu nowoczesności; 2. Idźcie i rozmnażajcie się; 3 Demografia i ideologia: Kościół, Państwo, Biznes; 4. NN – „Bękart” jako kategoria społeczna; 5. Dzieciobójstwo; 6. Aborcja: homicide czy foeticide; 7. Pati Natae – dzieci niczyje; 8. Fragment dziejów podaży i popytu na rynku: hodowla dzieci; 9. Spór o rewolucję seksualną; Podsumowanie; Bibliografia).

KOMENTARZ

Elżbieta Maria Kaczyńska, urodzona 8 września 1934 r. pod nazwiskiem Wichrzycka, w 1951 r, ukończyła w 1951 r. Liceum przy ulicy Smolnej 30, utworzone po upaństwowieniu Szkoły Wojciecha Górskiego. 

Źródła:

POŚWIĘCENIE SZTANDARU SZKOŁY W 1921 r.

Sztandar naszej szkoły został ufundowany już w czasach wolnej Polski, a uroczystość jego poświęcenia zbiegła się z nadaniem szkole formalnej nazwy i godła:

Gimnazjum Męskie pod wezwaniem Świętego Wojciecha

założone w r. 1877 przez Wojciecha Górskiego

w Warszawie

Na zielonej stronie sztandaru wyhaftowanego wcześniej, widniała poprzednia nazwa szkoły: Szkoła Średnia Męska, a nie Gimnazjum Męskie; dalej tak jak wyżej. Na drugiej stronie była wyhaftowana postać św. Wojciecha z napisem, którego nie udało się nam jeszcze dokładnie odtworzyć. 

Dzień św. Wojciecha w 1921 r. wypadał w sobotę i prawdopodobnie dlatego uroczystości zostały ustalone na niedzielę 24 kwietnia i połączone z mszą świętą w kościółku przy ulicy Moniuszki. Ojcem chrzestnym sztandaru był Paweł Sosnowski, wieloletni nauczyciel Szkoły. To on przekazał sztandar w ręce Wojciecha Górskiego, który z kolei wręczył go swemu jedynemu synowi i zarazem, wychowankowi Szkoły. Jerzemu, mającemu w przyszłości przejąć dziedzictwo ojca. Aktu poświecenia sztandaru dokonał prefekt szkoły, ksiądz Henryk Zarembowicz. Oprawę muzyczną dała szkolna orkiestra. Po nabożeństwie zebrani w kościele wychowańcy, nauczyciele oraz zaproszeni goście odśpiewali razem „Boże coś Polskę…”, a drugi szkolny prefekt, ksiądz Mieczysław Węglewicz, wygłosił przemówienie dotyczące postaci przśw. Wojciecha. Potem nastąpił moment wręczenia sztandaru przez Jerzego Górskiego najdawniejszemu żyjącemu wychowańcowi szkoły, z przed 40 laty, Józefowi Matuszewskiemu, który idąc z pochodem przy dźwiękach orkiestry, doniósł go budynku szkoły przy ul. Hortensji. Tutaj, na dziedzińcu szkoły, Górski wygłosił do zebranych podniosłe przemówienie. Przemawiali jeszcze inni, m. in. wymieniony już Matuszewski i przewodniczący Koła Przyjaciół Młodzieży, mecenas Stefan Śliwowski.

Jeszcze w tym samym 1921 r. wydana została kilkunastostronicowa „pamiątka” zawierająca opis uroczystości oraz tekst słowa wygłoszonego przez twórcę szkoły, a także tekst zatytułowany „Żywot Świętego Wojciecha”, autorstwa samego Adama Mickiewicza, z języka francuskiego na polski przetłumaczony przez syna wieszcza, Władysława Mickiewicza. W swoim przemówieniu Wojciech Górski obiecał obdarować specjalnym wydaniem tekstu „Żywota…” wszystkich uczniów na koniec bieżącego roku szkolnego.

Relacjonując przebieg tych uroczystości nie sposób nie przytoczyć wygłoszonych słów z fragmentu przemówienia Wojciecha Górskiego, jak zawsze mądrych i pobudzających do przemyśleń.

Obowiązkiem każdego jest pamiętać, że wcześniej, czy później musi się rozstać z tem co jest jego własnością moralną czy materialną – co ukochał, z czem się zżył, czemu życie poświecił. Pamięć o tej konieczności zniewala go do zabezpieczenia przyszłości swemu umiłowaniu, bez względu na to, czy to będzie dziecko, czy ideja, instytucja, czy jakiekolwiek posiadanie, będące owocem jego pracy, mozołu życia, jeżeli życie to miało treść, a nie było bezmyślnym sobkowaniem, pozbawionym wszelkiego ideału.(…)Dzieckiem mojego ducha, moich myśli, owocem moich trudów, była i jest moja szkoła, której jesteście wychowańcami – o jej egzystencję walczyłem za czasów moskiewskich. Jej udoskonaleniu poświeciłem i poświęcam wszystkie moje siły.

Bibliografia

1. Pamiątka poświecenia sztandaru Gimnazjum Męskiego pod wezwaniem ŚWIĘTEGO WOJCIECHA założonego w r. 1877 przez Wojciecha Górskiego w Warszawie, broszura, wydanie własne Szkoły Górskiego Warszawa 1921

2. J. Lasocki, J. Majdecki – Wojciech Górski i jego szkoła, PIW 1982

3. Z. Peuker – Sowa na sztandarze w Pamiątka 125-lecia szkoły Wojciecha Górskiego 1977- 2002, Warszawa 2004

Komentarz

Dzieje sztandaru dzieliły los szkoły, która została doszczętnie zniszczona w trakcie bombardowań miasta powstałego przeciw niemieckiemu okupantowi latem 1944 roku. Na nowy sztandar byli wychowańcy Szkoły musieli czekać 44 lat. To w roku 1988 patronem LX Liceum Ogólnokształcące został Wojciech Górski, a byli wychowańcy przekazali na ręce dyrektor liceum, pani Jolanty Lipszyc, sztandar ufundowany przez wychowańców. Z wielu względów sztandar ten nie był zwykłą kopią tego przedwojennego. Więcej na ten temat można dowiedzieć się z tekstu maturzysty z 1939 r., Zygmunta Peukera – Sowa na sztandarze, który znał z autopsji ten pierwszy i angażował się w wykonanie drugiego.

Patrząc w kalendarz łatwo skonkludować, że pierwszy sztandar przetrwał tylko 23 lata, a ten drugi osiągnął już wiek 36 lat. I oby trwał jak najdłużej biorąc udział we wszystkich ważnych momentach życia szkoły noszącej imię Wojciecha Górskiego.

Na załączonej kopii pierwszej strony broszury „Pamiątka poświęcenia sztandaru” obrazek przedstawiający obie strony (płachty) sztandaru jest bardzo marnej jakości, ale dotychczas nie udało się pozyskać lepszej kopii.

wb

Źródła:

KARTKA – IDENTYFIKATOR PAMIĄTKA PRZYJĘCIA DO SZKOŁY

Sztywna kartka formatu zwykłej pocztówki, z jednej strony dobrze nam znany malarski portret św, Wojciecha,  z drugiej – nazwisko  i imię ucznia: Wesołowski Mieczysław, informacja o intencji  upamiętnienia wstąpienia do gimnazjum, dalej semestr na który został przyjęty i oczywiście hasło/przesłanie szkoły/przesłanie: W pracy, wiedzy i miłości bratniej przyszłość nasza.  Datawpisu:17Xi1932

Wymieniony na kartce Mieczysław Wesołowski rozpoczął naukę u Górskiego w wieku 8 lat. Zginął w Powstaniu mając 22 lata. Krótka biografia obu braci Wesołowskich Mieczysława i Ryszarda jest dostępna w zakładce Biogramy. Chwała bohaterom!

Źródła:

Wojciech Górski

JAK ZOSTAĆ CZŁONKIEMTOWARZYSTWA WYCHOWAŃCÓW

Jak zostać członkiem Towarzystwa Wychowańców?

Nareszcie!  Od teraz  każdy chętny może zostać zaliczony w poczet członków rzeczywistych Towarzystwa b. Wychowańców gimnazjum pod wezwaniem Ś-go Wojciecha, dawniej szkoły Wojciecha Górskiego. Co prawda ze wskazaniem numeru w Księdze Głównej  mogą być kłopoty, ale  wymienienie epoki, w której byli uczniami szkoły wydaje się proste. Należałoby jednak pospieszyć się z powołaniem na znanych sobie członków Towarzystwa, bo liczba  ich w ostatnich latach znacznie zmalała… Wydatek na roczną składkę – 6 rubli nie wydaje się wygórowany. Ale co tam! Oddajmy głos samemu Górskiemu:

Wszak nieobojętną jest rzeczą dla społeczeństwa – to co dzieje się z jego synami, przeważnie z dala od rodzinnego gniazda kształcącymi się – jak kiełkuje nasienie  rzucone  w dusze młodzieży  przez szkołę polską – czy nieprzyjaciel nie zasiał kąkolu (…) na wszystkie te pytania podyktowane  obawa o przyszłość narodu winna dać odpowiedź szkoła, która młodzież wychowuje,  jeśli pragnie posiadać nadal zaufanie swego społeczeństwa. (…) Korzystam  ze sposobności, aby polecić Waszej Pamięci Drodzy Przyjaciele Towarzystwo byłych wychowańców mojej szkoły, założone w m. marcu ubiegłego roku, które już tak pięknie zaznaczyło się przyznaniem pożyczek bezprocentowych 14 stowarzyszonym na sumę 1700 rubli. Wszyscy powinniście  być członkami  Towarzystwa, nie wolno wymawiać się niemożnością złożenia 6 rubli rocznie na   ołtarzu jedności koleżeńskiej – taką sumę przy dobrej woli można zawsze zebrać z groszowych oszczędności nawet przy szczupłych środkach utrzymania  trzeba tylko prawdziwie chcieć.

Kto pojmie jak wielce doniosłe  znaczenie w naszym kraju, skołatanym nieszczęściami, ma zasada „viribis unitis”[silni razem], kto nosi w sercu wdzięczność dla uczelni polskiej i dba o  przyszłość młodzieży kończącej ją, potrzebującej pomocy po opuszczeniu murów szkolnych, kto na koniec nie chce głęboko zasmucić szczerze kochającego Was przyjaciele, winien zapisać się niezwłocznie na członka, jeśli do tej pory tego nie uczynił (Biuro Towarzystwa mieści się kancelaryi szkolnej), mogą zapisywać się  nie tylko maturzyści, lecz wszyscy uczniowie, bez względu na to ile lat uczęszczali)k

Komentarz

1.Na druku zgłoszenia wymienione są epoki: Apuchtinowska, Pseudowolnościowa i Niepodległej RP. Trzeba przyjąć, że ta ostania trwała do 1939. Po niej nastąpiła epoka, którą można nazwać Okupacyjną (od 1939 do z 1945) i epoka Pookupacyjna (od 1945 do 1948 r.), a po niej Peerelowska  (od 1948 do 1989 r.) Aktualnie od 1990 r. mamy epokę Trzeciej RP.

2, Jeśliby ktoś z czytelników tego okruchu wspomnień zechciał zapisać się do Towarzystwa Wychowańców obecnie, to informujemy że składka roczna wynosi 50 zł, a  wymóg powołania się na  członków Towarzystwa (wprowadzających) nie jest konieczny,  ze względu na dramatyczny spadek ich liczby w ogóle.

wb

Źródło tego okruchu

Wojciech Górski do swoich byłych wychowańców (po roku 1905),  broszura z dołączoną listą: „Ukończyli szkołę 8-klasową filologiczną Wojciecha Górskiego i otrzymali maturę” (dotyczy lat  (1905 – 1921)

 

Źródła:

13 HASEŁ PIERWSZOMAJOWYCH

Hasła Komitetu Centralnego PZPR na dzień 1 maja 1952

1. Niech żyje 1 Maja, dzień międzynarodowej solidarności mas pracujących, dzień braterstwa wszystkich ludów walczących o pokój, demokrację i socjalizm!

2. Pozdrawiamy Wielki Związek Radziecki – bratni kraj budowniczych komunizmu, niezłomna ostoję pokoju i wolności narodów, gwiazdę przewodnią ludzkości!

3. Pozdrawiamy Wielkiego Stalina, niezłomnego przyjaciela narodu polskiego, wodza i genialnego nauczyciela, wszystkich bojowników o pokój, niepodległość, demokrację i socjalizm w całym świecie!

4. Niech żyje braterstwo i niewzruszony sojusz narodu polskiego z narodami ZSRR – źródło naszych zwycięstw, gwarancja naszej niepodległości i budownictwa socjalistycznego!

5. Chwała niezwyciężonej Armii Radzieckiej, wyzwolicielce ludów, potężnej strażniczce pokoju i wolności narodów!

6. Pozdrawiamy bohaterski naród koreański walczący o wolność swej Ojczyzny przeciw zbrodniczemu najazdowi amerykańskich imperialistów!

7. Pozdrawiamy wielki naród chiński odpierający zwycięsko zbrodnicze napaści amerykańskich ludobójców i tworzący pod wodzą Mao Tse-tunga nowe, wolne życie!

8. Pozdrawiamy bratnie narody krajów demokracji ludowej Czechosłowacji, Węgier, Rumunii, Bułgarii, Albanii budujące socjalizm, i wzmagające siły obozu pokoju!

9. Pozdrawiamy demokratyczne siły Niemiec walczące przeciw odrodzeniu amerykańsko-hitlerowskiego Wehrmachtu, przeciw polityce agresji imperialistycznej w Europie!

10. Pozdrawiamy Niemiecką Republikę Demokratyczną, walczącą o pokojowe, demokratyczne, zjednoczone Niemcy! Odra i Nysa wieczystą granicą pokoju i przyjaźni!

11. Pozdrawiamy bohaterski lud pracujący Francji i Włoch  nieustępliwy w walce przeciw imperialistom o pokój, wolność i suwerenność narodową!

12. Niech żyją patrioci jugosłowiańscy, walczący o niezależność swej Ojczyzny i obalenie faszystowskiej dyktatury Tito!

13. Pozdrawiamy bojowników o pokój walczących w Anglii i Ameryce przeciw zbrodniczej polityce wojennej ich imperialistycznych rządów!

KOMENTARZ

Starszym wychowańcom dla przypomnienia, aktualnym – dla nauki. Jeśli byliby chętni do zapoznania się z innymi jeszcze hasłami pierwszomajowymi, to w zapasie mamy ich kilkadziesiąt.

wb

Źródła:

Karolina Beylin

ROZMOWA LEWENTALA Z KONOPNICKĄO SZKOLE GÓRSKIEGO – 1883

Karolina Beylin, autorka książki Dni powszednie Warszawy w latach 1880-1900, wydanej w 1967,  w rozdziale czwartym obejmującym rok 1883, opisuje rozmowę Franciszka Salezego (Salomon) Lewentala – warszawskiego wydawcę „Kłosów” – z Marią Konopnicką. Głównym wątkiem rozmowy była sprawa aresztowania mieszkającego w Dreźnie Józefa Kraszewskiego i organizacji akcji protestacyjnej ówczesnego kręgu polskich pisarzy. Poruszano też inne tematy, jeden dotyczył Szkoły Górskiego.

Lowental z kolei opowiadał jej o uroczystości, w której przed paroma dniami brał udział. Było to poświecenie nowo wzniesionego gmachu sześcioklasowej prywatnej szkoły realnej dla chłopców Wojciecha Górskiego. Gmach wybudowano na posesji należącej do Lewentala, na nowo utworzonej przecznicy ulicy \szpitalnej. Uliczkę tę właściciel wszystkich na niej placów nazwał imieniem swej żony Hortensji.

– Dom jest piękny – opowiadał – musi pani pójść go obejrzeć. Na konkursie pierwszą nagrodę wzięli architekci Dziekoński i Goebel według ich planów stanął ten nowoczesny trzypiętrowy dom. Trzynaście okien frontowych, trzy wejścia. Na parterze sale rekreacyjne, sala aktów uroczystych, jadalnia, sala gimnastyczne i kancelaria, na piętrach klasy, w których podobno będą wzorowe ławki szkolne systemu Kajzera, a na III piętrze sypialnie dla 60 uczniów internaty oraz infirmeria dla chorych. To piękne gimnazjum ma aż dwa dziedzińce i słoneczne werandy. Pani Maria pomyślała,  jak bardzo pragnęłaby, by jej czternastoletni Jasio mógł chodzić do do tej polskiej szkoły, prowadzonej przez tak wytrawnego pedagoga, jak Wojciech Górski, ale nic nie powiedziała.

Rozmowa powyższa zamieszczona jest w książce Karoliny Beylin, w rozdziale dotyczącym warszawskich wydarzeń w 1883 roku. W tym czasie nie było jeszcze dyktafonów, nie mogła więc być zapisana  ani mechanicznie, ani elektronicznie, a trudno przejąć, że ktoś zapisał ją  stenograficznie. Nasuwa się więc wniosek, że jest ona fikcyjna! Fikcyjna w zakresie  użytych słów , ale nie koniecznie przedmiotu rozmowy, albowiem budynek szkoły oddany został faktycznie w drugiej połowie 1883 roku, i faktycznie został wyróżniony ważną nagrodą,  a Marii Konopnickiej Lewental zaproponował objęcie kierownictwa nowego tygodnika „Świt”. Więc podobna rozmowa tych dwojga mogła się odbyć  w rzeczywistości.  Osobiście nie mam nic przeciwko fabularyzacji dziejów Szkoły Górskiego.  Ważne żeby o niej pisano, i to tylko dobrze.

Salomon Lewntal  był   księgarzem i  wybitnym wydawcą książek  (Biblioteka Najcenniejszych Utworów  Literatury Europejskiej), ilustrowanego magazynu „Kłosy” i i „Kuriera Warszawskiego”.  Żoną jego była  Hortensja z d. Bersohn. Przed śmiercią męża w 1902 r. razem z z nim dokonała konwersji na katolicyzm połączonej z przyjęciem przez męża imion Franciszek Salezy.  Hortensja Lewental udzielała się w licznych formach dobroczynności, m.in budowy domu przeciwgruźliczego i ochronki, prowadziła też znany salon literacki. Po śmierci męża przejęła po nim prowadzenie wydawnictwa.

wb

Źródła:

K.Beylin – Dni powszednie Warszawy w latach 1880-1900, PIW Warszawa 1967

Mieczysław Metler

SŁOWO NA 175-LECIE URODZINWOJCIECHA GÓRSKIEGO

Szanowni Państwo, Mili Przyjaciele,

Nie przypuszczałem, że dożyję wieku, który będą wyznaczać dwie ósemki. Ale tak zrządziła Opatrzność, która jeszcze kilka lat temu pozwalała mi na udział w corocznych, wieczornych mszach w archikatedrze świętego Jana w dniu świętego Wojciecha. Bowiem pod Jego imieniem i wezwaniem, istniała w Warszawie szkoła ufundowana jeszcze w warunkach zaboru rosyjskiego w 1877 roku przez Wojciecha Górskiego – wielkiego Polaka, patriotę i pedagoga.

Dziś mija 175 lat od dnia Jego urodzin. Zgodnie z tradycją rodzinną, miałem zaszczyt uczęszczać do tej Szkoły w latach powojennych i uzyskać, jako szesnastolatek, świadectwo dojrzałości w 1952 roku, a więc w szczytowym okresie stalinowskiego zniewalania Polski. Stąd dzisiejsze okruchy moich wspomnień będą lustrem nastroju powojennego pokolenia „górali”. Walory edukacyjne i obywatelskie Szkoły Górskiego kształtowały wiedzę i charaktery kilku pokoleń naszych Rodaków, także mojego ojca, stryja oraz dwóch wujków.

W naszym roku maturalnym (1952) szkoła Górskiego powinna uroczyście obchodzić 75-lecie wspaniałych tradycji i osiągnięć. Było wśród nich wywalczenie przez Wojciecha Górskiego jeszcze w zaborze rosyjskim prawa do prowadzenia w Jego szkole egzaminów maturalnych w języku polskim. Warszawiacy oklaskiwaliby, jak zawsze, defiladę naszej szkolnej 25. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej w pomarańczowych chustach hufca Powiśle i orkiestry pod batutą profesora Czubińskiego podczas przemarszu Krakowskim Przedmieściem na uroczystą Mszę Świętą. O tradycji szkoły przypominałyby także noszone przez nas z dumnym fasonem granatowe czapki „kepi”, wzorowane na czapkach wojska francuskiego. W paradzie wzięliby również udział uczniowie wiejskiej szkoły w Pamiątce koło Tarczyna – drugiego, wspaniałego dzieła fundacji małżonków Górskich. Niestety, jedynymi, materialnymi śladami w 1952 roku po dawnym Gimnazjum były, ufundowane przez naszych rodziców, marmurowe tablice z nazwiskami wychowanków szkoły, którzy stracili życie w latach wojny i okupacji oraz odlane w brązie popiersie jej założyciela i fundatora Wojciecha Górskiego.

Na moim świadectwie dojrzałości widnieją piątki z języka angielskiego, chemii, religii i wychowania fizycznego. Całość sprawia raczej średnie wrażenie, ale poziom edukacji i wymagania były wówczas wyjątkowo wysokie. Wiele szkolnych kryteriów programowych opartych było nadal na wzorcach przedwojennych. Było mi bardzo przykro, że zamiast dawnej nazwy mojej szkoły – Gimnazjum pod wezwaniem św. Wojciecha, utworzonej w 1877 roku, na świadectwie odciśnięto, obowiązującą od dwóch lat, standardową pieczątkę: Państwowa Szkoła Ogólnokształcąca stopnia podstawowego i licealnego w Warszawie, ul. Smolna 30.

Osobę Wojciecha Górskiego i jego dorobek wykreślono z oficjalnej pamięci. Jednak pamięć ta trwała i trwa do dziś w sercach, dziełach i postawach życiowych kilku generacji wychowanków szkoły., np. takich, którzy jak Krzysztof Zanussi, uważają się za „Górali”, choć egzamin maturalny zdawali już w Państwowej Szkole Ogólnokształcącej, odartej z nazwiska jej Twórcy oraz imienia jej pierwszego Patrona, świętego Wojciecha.

Dawna Szkoła Górskiego w Warszawie zniknęła w jej oryginalnej postaci tak, jak zginęły nasze Kresowe Stanice. Jednak po czterdziestu latach nieistnienia Szkoły, dzięki pani dyrektor Jolancie Lipczyc prowadzącej wtedy eksperymentalne LX Liceum Ogólnokształcące, nadane zostało jemu imię Wojciecha Górskiego. W ten sposób powstała szansa reaktywacji Towarzystwa Wychowanków Szkół Wojciecha Górskiego. Mogą o niej dzisiaj świadczyć trwające pd lat comiesięczne, koleżeńskie spotkania na Starówce oraz uruchomienie i rozbudowa strony internetowej. Treść blisko stu zamieszczonych tam biogramów wychowanków obu Szkół, wskazuje na ich życiowe zaangażowanie i pracę dla dobra Ojczyzny.

Z zainteresowaniem chłonę stały rozwój tej Strony. Chociaż liczba wspierających ją osób jest, moim zdaniem, zbyt mała w stosunku do jej potencjalnych możliwości wykorzystania w procesie dydaktycznym. Trzeba jednak wierzyć, że dzisiejsze uroczystości przyczynią się skutecznie do ujawnienia nowych entuzjastów tradycji naszej Szkoły. Tym bardziej, że twórcza myśl Wojciecha Górskiego: W PRACY, WIEDZY I MIŁOŚCI BRATNIEJ PRZYSZŁOŚĆ NASZA, pomimo upływu czasu, a może to właśnie dzięki zaistniałym zmianom, nic nie straciła na wartości i znaczeniu.

Mieczysław Metler – w dniu 23 kwietnia 2024 roku

Mietek, żyjący tradycją szkoły Górskiego i  znacząco dokładający swoje teksty do strony internetowej naszego stowarzyszenia, z powodów zdrowotnych nie mógł  przybyć na tegoroczne uroczystości Święta Szkoły wypadające w  roku  jubileuszu 175. urodzi Wojciecha Górskiego. Zaproponowałem mu,  że w trakcie akademii jubileuszowej organizowanej przez LX Liceum odczytam tekst, który on napisze na tę okoliczność. Obietnicę spełniłem a to jest właśnie ten tekst.

Wojciech Brański

Źródła:

Mieczysław Metler

ROZKAZ Nr 40  W MIEJSCU POSTOJU 13 sierpnia 1944 

Na stronie TWSWG pojawiły się nowe wpisy Wojtka Brańskiego, niestrudzonego piewcy historii Naszej Szkoły i jej wychowanków. Dwa z nich, jeden zamieszczony w Okruchach wspomnień i drugi – we wspólnym biogramie, zapoznają czytelników z patriotyczną służbą dla Ojczyzny braci Hryniewiczów, Bohdana – trzynastolatka i starszego o rok Andrzeja, uczniów tajnych kompletów w Szkole Górskiego.

Z zainteresowaniem chłonę rozwój tej Strony. Chociaż liczba wspierających ją osób jest zbyt mała w stosunku do ambicji i zamierzeń jej twórcy i jej znaczącej roli, nie tylko w historii Warszawy. W przypadkach powojennych treści, dość często odnajduję znajome związki lub wydarzenia, a w przypadku przedwojennych, odleglejsze alianse rodzinne.

Tym razem, w miarę wczytywania się w biografie braci Hryniewiczów, moją uwagę przykuła nazwa batalionu „Nałęcz”, pojawiająca się wielokrotnie w obu wpisach Wojtka. W tej jednostce Korpusu Bezpieczeństwa AK służył i mężnie walczył z Niemcami tata mojej żony, Krystyny, którego niestety nie zdążyłem osobiście poznać. Marceli Boczkowski, urodzony w rodzinie osiadłej od lat na Wołyniu, po walkach obronnych nad Bzurą we wrześniu 1939 dostał się do niemieckiej niewoli. W sylwestrową, mroźną* noc 1939/40 roku uciekł wraz z kolegą z jenieckiego obozu IB Hohenstein pod Olsztynkiem i po dramatycznej, tygodniowej wędrówce dotarł do Warszawy. Zamieszkał na Starym Mieście i jeszcze w tym samym roku wstąpił do Armii Krajowej. Do wybuchu Powstania Warszawskiego pełnił funkcję zastępcy dowódcy plutonu w Pierwszym Szturmowym Batalionie „Nałęcz” pod komendą por. Stefana Majewskiego, ps. Nałęcz.

Przyszły pamiętne dni i noce sierpniowe 1944 roku. Już 14 sierpnia rozkazem dziennym (L.dz. 26/VIII/44) kapral „Huragan” Marceli Boczkowski został odznaczony Krzyżem Walecznych za „dzielność w boju o Warszawę w dniach 1-7 sierpnia 1944 r.”. Nadal walczył z Niemcami w batalionach AK KB „Nałęcz” i „Sokół” oraz jako dowódca plutonu Kompanii Szturmowej P-20 AK w rejonie styku ulic Brackiej i Kruczej z Alejami Jerozolimskimi, gdzie 23 września został poważnie ranny. Wywożony do Niemiec po powstaniu z obozu w Pruszkowie uciekł z pociągu wraz z towarzyszką broni, łączniczką „Kazią”. Wspólne przeżycia bojowe podsumowało ich powojenne małżeństwo w Warszawie oraz dwie córki: Krysia i Basia

Ale wróćmy do braci Hryniewiczów. W swojej bibliotece mam książki opisujące ordre de bataille i heroiczne, bojowe działania batalionów „Nałęcz” i „Sokół” oraz Kompanii Szturmowej P – 20 w Powstaniu Warszawskim. W niektórych indeksach nazwisk i pseudonimów widnieją zarówno Andrzej „Tarzan” i Bohdan „Bohdan”, „Sokół”. Hryniewiczowie, jak i 27– letni wówczas Marceli Boczkowski „Huragan”. Zatem pewnie znali się i wspólnie dzielili warszawski, powstańczy los. Potwierdza to odkrycie odpisu Rozkazu Nr 40 Komendy Głównej Korpusu Bezpieczeństwa, wydanego w miejscu postoju 14.8.1944 r. i podpisanego przez Komendanta Głównego ppłk. Wilka. Rozkazem tym, 63 oficerom, podoficerom i szeregowym w I Batalionie Szturmowym Korpusu Bezpieczeństwa, został nadany „za dzielność w boju o Warszawę w dniach 1 – 12 sierpnia 1944 r. po raz pierwszy Krzyż Walecznych”. Na liście odznaczonych figurują m.in. kapral „Huragan” Boczkowski Marceli (poz. 6) oraz strzelec „Bohdan” Hryniewicz Bohdan (poz. 48).

Lektura rozkazów dziennych zaznajamia nie tylko z bieżącymi tematami bojowymi, lecz także sprawami organizacyjno – obyczajowymi, ówczesnego, codziennego życia. Przykładem może być tekst rozkazu, wymieniającego Bohdana Hryniewicza, wybrany z książki rozkazów II kompanii Batalionu „Nałęcz” (włączonej od 7 września 1944 w Śródmieściu do Batalionu „Sokół”) i przytoczony in extenso poniżej:

Rozkaz dzienny N 37 dn.11.IX.44

  • Służba

  • Podof. Służbowy kapr. Gwoździk

    Szer. – // – strzel. Tygrys II

  • Nabożeństwo

  • w dniu 12 b.m. o godz. 7:30 odbędzie się nabożeństwo w bramie wejść. Kościoła (?)

  • Upomnienie

  • Upomina się wszystkich szeregowych o równości w oddawaniu honorów

  • Zajęcia

  • Zajęcia w dniu 12. IX. od godz. 10 – 12 wykład o służbie wewnętrznej i służbie wartowniczej a od godz. 14 – 16 o broni

  • Rozkaz dzienny Baonu 28 z dnia 11.IX.44

  • Ofic. służbowy ppor. Michał

  • Podof – // – st. sierż. Antoni

    II Awanse Strzelec Bohdan z dniem dzisiejszym zostaje awansowany do stopnia kaprala uprawnionego starszeństwa od dnia 11.IX.44. Awans powyższy otrzymuje w związku z zasługami jako łącznik bojowy Bataljonu. Jednocześnie udzielam kapr. Bohdanowi pochwały.

  • Dotyczy przebywania w kwat.(?) dowództwa

  • Podaję do ogólnej wiadomości, że wstęp do dow. Bat. jest dozwolony jedynie w sprawach służbowych za uprzednim zameldowaniem się.

  • Nadużywanie alkoholu

  • Stwierdzam ostatnio mnożące się wypadki nadużywania alkoholu, co wpływa ujemnie na stan zdrowotny i bojowy Baonu. Wszelkie wypadki stwierdzonego pijaństwa będą karane z całą surowością.

  • Przebywanie na ulicy

  • Zakazuję wałęsania się na ulicy bez zezwolenia d-ców.

    D-ca 1 Bat. S. K.B.

    /-/ Nałęcz kpt.

    D-ca 2 komp.

    /-/ Hiolski kpt.

    W obszernej, bogato ilustrowanej, wydanej własnym sumptem. książce pt. Batalion KB „Nałęcz” w Powstaniu Warszawskim. Ryszard Budzianowski poświęcił jeden z rozdziałów najmłodszym żołnierzom „Nałęcza”, a pierwszą z jego pięciu części zatytułował: Bracia Andrzej i Bohdan Hryniewiczowie. Zainteresowani czytelnicy znajdą w niej informacje biograficzne obu braci z ich szlakami bojowymi w I Szturmowym Batalionie Korpusu Bezpieczeństwa Armii Krajowej. Ciekawostką jest informacja, że po zmianach polityczno – społecznych w Polsce Bohdan Hryniewicz pełnił zaszczytną funkcję Konsula Honorowego Rzeczypospolitej w USA.

    Dowództwo AK czyniło poważne wysiłki aby uchronić dzieci (wg polskiego prawa poniżej 18 lat) od bezpośredniego udziału w regularnych walkach. Dzieci miały np. zakaz zbliżania się do czynnych barykad, a w wyjątkowych przypadkach starsze z nich (14–17 lat) mogły za zgodą dowódcy jednostki oraz rodziców brać udział w czynnościach pomocniczych. Do takich należały z reguły: łączność (przenoszenie meldunków), słynna, ceniona za sprawność, harcerska poczta polowa, czynności sanitarne i gospodarcze prace na zapleczu itp. Bohdan Hryniewicz szczegółowo opisał w książce spotkanie swej mamy z porucznikiem Nałęczem na ulicy Boduena w sprawie zgody na przyjęcie ich do oddziału, jako łączników. Obaj bracia po kilku odmowach matki wymogli jej zgodę zapowiedzią ucieczki z domu.

    Trzeba to powedzieć, że mit „małego powstańca” wspierały wyraźnie pozowane, zdjęcia i urzekający, choć alegorycznie symboliczny, pomnik „Małego Powstańca” dłuta Jerzego Januszkiewicza, ustawiony na warszawskim Podwalu.

    Udział braci Hryniewiczów – podobnie jak braci Sicińskich (patrz biogramy) oraz innych naszych starszych kolegów – w Powstaniu Warszawskim dobitnie wskazuje na patriotyczne oddziaływanie Szkoły Wojciecha Górskiego i jej tajnych kompletów, równolegle do wartości edukacyjnych.

    I tym stwierdzeniem. udokumentowanym przez historię naszej Szkoły oraz biografie Jej licznych wychowanków, kończy się moja niespodziewana „przygoda” z braćmi Hryniewiczami. Mogłem jej doświadczyć dzięki Wojtkowi Brańskiemu i Marcelemu Boczkowskiemu, znajomemu mi tylko z opowieści Krystyny o swym tacie.

    * Natura ustanowiła w tym okresie polski rekord zimna. W Siedlcach na Podlasiu 11 stycznia 1940 roku temperatura spadła do -41C.

    Mieczysław Metler

    Bibliografia:

    Ryszard Budzianowski – Batalion KB „Nałęcz” w Powstaniu Warszawskim (bez nazwy wydawcy i daty wydania)

    Jan Lissowski, Janusz Szanser, Marek – Wernerbatalion „Sokół” w Powstaniu Warszawskim, Oficyna Wydawnicza ŁośGraf. Oficyna Wydawniczo- Usługowa „VIS MAJOR”, Warszawa 2000

    Mieczysław Sztejerwald – Kompania Armii Krajowej „P – 20” w Powstaniu Warszawskim, wyd. Mieczysław Sztejerwald, Warszawa 2004

    Bohdan Hryniewicz – Chłopięca wojna. Pamiętnik z Powstania Warszawskiego. Wyd. BELLONA, Warszawa 2015

    Źródła:

    ANDRZEJ I BOHDAN HRYNIEWICZOWIEW SZKOLE GÓRSKIEGO 1943-1944

    Andrzej i Bohdan Hryniewiczowie pochodzili z Wilna. Do Warszawy cała ich rodzina przeniosła się na początku 1943 r., i wtedy rozpoczęli naukę na tajnych kompletach organizowanych w Szkole Górskiego. Obaj znaleźli drogę do grupy Zawiszaków w Szarych Szeregach, a po rozpoczęciu Powstania zostali jednymi z najmłodszych żołnierzy Armii Krajowej. Nie długo więc trwała ich nauka w naszej szkole a zaliczenie ich do kręgu wychowańców Górskiego można uznać za pewną przesadę. Jednak w założeniach do redagowania „okruchów wspomnień” przyjęliśmy, zgodnie zresztą z twórcą Szkoły, że decyduje o tym sam uczeń szkoły, niezależnie od czasu uczęszczania do niej.

    Bohdan Hryniewicz, którego zawiła ścieżka życia prowadziła z Wilna do Florydy w Stanach Zjednoczonych, spisał swoje wspomnienia związane z czasami okupacji i Powstania Warszawskiego w książce Chłopięca wojna [wydanej jako tłumaczenie oryginalnej wersji My Boyhood War, The History Press 2015]. Licząca przeszło 500 stron książka należy do tych, od których oderwać się nie można. Zaskakuje bogactwem szczegółów zapamiętanych przez chłopca mającego wtedy 9-15 lat i życie nie szczędzące wydarzeń: okupacja sowiecka Litwy wraz z Wilnem – zaraz po wybuchu wojny, i niespełna roczna litwinizacja wileńszczyzny oraz ponowna sowietyzacja, przerwana wybuchem błyskawicznej wojny niemiecko-sowieckiej –  doprowadzającej do rocznej okupacji niemieckiej. A potem przenosiny całej rodziny do Warszawy, dwa miesiące aktywnego udziału w powstaniu, którego ofiarą pada starszy z braci – Andrzej, wypędzenie z miasta do obozu Durchganglager 121 w Pruszkowie, wywózka do odległej wsi w płd. części Generanego Gubernatorstwa, oczywiście bez środków do życia, i długo oczekiwany koniec wojny nie oznaczający jednak odzyskania niepodległości. Po półrocznym tylko urządzaniu się w nowych warunkach Bohdan z matką podejmują udaną próbę przedostania się do brytyjskiej strefy okupacyjnej w podbitych Niemczech. Są wolni, ale muszą zacząć życie od nowa bez oparcia na dorobku swoich antenatów.

    * * *

    Oddajmy teraz głos Bohdanowi. Jest lato 1943 r., rodzina Hryniewiczów mieszka już w Warszawie, a chłopcy powinni kontynuować naukę w szkole:

    W pierwszym tygodniu sierpnia matka zabrała nas do panny Górskiej, córki doktora Wojciecha Górskiego [dr Janina Górska była jego bratanicą, a nie córką] założyciela gimnazjum, które od roku 1877 cieszyło się sławą jednej z najlepszych i najbardziej postępowych szkól prywatnych w Warszawie. Bracia matki skończyli tę szkołę, podobnie jak większość jej kuzynów. Matka kontaktowała się z panną Górską, żeby umówić się z nią na rozmowę. Była to z wyglądu typowa, surowa i wysoka stara panna. Po rozmowie zostaliśmy przyjęci – ja do pierwszej, a Andrzej do drugiej klasy. Lekcje odbywały się w prywatnych domach, w niewielkich grupach zwanych kompletami; w mojej grupie było ośmiu chłopców. Nauczyciel przychodził i przez kilka godzin wykładał rożne przedmioty. Chłopcy przychodzili i wychodzili pojedynczo lub parami o różnych porach. Spotykaliśmy się w rożnych domach i o różnych porach. Panna Górska uczyła łaciny i francuskiego. Było też dwóch nauczycieli – mężczyzn, jeden z nich uczył matematyki i nauk ścisłych, drugi – języka polskiego, literatury i historii. Religii uczył ksiądz w jednym z kościołów. Jako pierwszoklasista musiałem także nauczyć się służyć do mszy, co wymagało opanowania na pamięć liturgii po łacinie. Służyłem do mszy w kaplicy szpitalnej raz w tygodniu, bardzo wcześnie rano.

    O innych okolicznościach spotkania ze szkołą – w pierwszych dniach powstania – dowiadujemy się z akapitu:

    Po drugiej stronie ogródka [na tyłach domu Nowy Świat 29, w którym Hryniewicze wtedy mieszkali – wb] stał czteropiętrowy budynek gimnazjum Górskiego organizującego tajne komplety dla uczniów szkół średnich, te same, na które przyjęto nas rok wcześniej. Budynek był teraz atakowany przez powstańców. Słychać było strzały, wybuchy granatów, dźwięk karabinów i pistoletów maszynowych. Rozległy się krzyki, a potem odgłosy walki ucichły. Budynek został zdobyty. (…) Znaleźliśmy się przed zdobytym przed chwilą budynkiem gimnazjum. Było tu wielu powstańców w najróżniejszych strojach, na ogół cywilnych, niektórzy mieli na sobie rozmaite elementy umundurowania, wszyscy zaś nosili biało-czerwone opaski. Różnorodność panowała również w nakryciach głowy: cywilne czapki, stare polskie czapki wojskowe, a także hełmy, na ogół niemieckie, ale także kilka polskich. Wszystkie miały wymalowane polskie orzełki lub biało-czerwone proporczyki. Wiele osób było uzbrojonych, ale nie wszyscy – były tu karabiny, pistolety maszynowe, rewolwery i koktajle Mołotowa. Panowało podniecenie – po pięciu długich latach okupacji nastał czas euforii.

    Więcej szczegółów dotyczących obu chłopców jest zawartych w ich wspólnym biogramie.

    Źródła:

    B. Hryniewicz – Chłopięca wojna. Pamiętnik z Powstania Warszawskiego Wyd. Bellona 2018

    Wojciech Brański

    HERBERT HOOVER A SZKOŁA WOJCIECHA GÓRSKIEGO

    W archiwum TWSWG od dawna posiadamy dyplom z wyrazami hołdu i podziękowania „synowi wielkiego i dobroczynnego narodu amerykańskiego” Herbertowi Hooverowi. Rzecz zdobi stylizowana na greckie malarstwo scena z siedzącą boginią (a może symbolicznym ucieleśnieniem Ameryki) otoczoną garnącą się do niej czwórką dzieci i ich zapewne opiekunką (autorstwa ucznia 7. klasy, Szyndlera). 

    Poniżej napis: GIMNAZJUM MĘSKIE POD WEZWANIEM ŚWIĘTEGO WOJCIECHA ZAŁOŻONE I UTRZYMYWANE OD R. 1877 PRZEZ WOJCIECHA GÓRSKIE. Dalej zacytowany został cytat z Nieboskiej Komedii Z. Krasińskiego:

    Schorzałych, zgłodniałych, rozpaczających pokochaj bliźnich twoich Biednych bliźnich twoich, a zbawion będziesz.”

    Pod przytoczoną wyżej dedykacją adresowana do przyszłego 31. prezydenta Stanów Zjednoczonych widnieją liczne podpisy rozmieszczone w grupach:

    Dyrektor Gimnazjum – Nauczyciele – Zarząd Koła Przyjaciół Młodzieży, Przewodniczący, Sekretarz – Uczniowie

    Oczywiście największy i najwyraźniejszy jest podpis samego Górskiego.

    * * *

    Nie natrafiliśmy jeszcze na żaden opis dotyczący akcji wiążącej się z posiadanym dyplomem, więc wiedząc o roli pomocy organizowanej rzez Hoovera dla ludności polskiej zniszczonej trwającą jeszcze w 1918 roku wojną światową a w 1920 – wojną polsko-bolszewicką, możemy tylko dywagować, że było to zorganizowane przedsięwzięcie wielu szkół Królestwa Kongresowego dokąd pomoc z Ameryki płynęła.

    Trzeba sobie uświadomić, że oprócz walk zbrojnych na wielu frontach, dochodziła walka z plagami początków XX wieku. Stan sanitarny dawał glebę dla rozprzestrzeniających się w sposób pandemiczny chorób takich jak tyfus, cholera, malaria i innych, o których dzisiaj możemy dowiedzieć się tylko z podręczników, ale wtedy nie było jeszcze dostępnych szczepionek. Zamiast opisywać ten dramatyczny stan zacytujmy jednostkowy opis wysyłanej do Polski pomocy, jest to wycinek z ówczesnego Biuletynu Dyrekcji Służby Zdrowia Publicznego.

    W 1915 roku Herbert Hoover, który wtedy był odpowiedzialny za amerykańską pomoc żywnościową dla zniszczonej wojną Europy – nakłaniany przez Ignacego Paderewskiego – wysłał do Polski delegację. Wynik rekonesansu był porażający. Okazało się, że głodowało co najmniej cztery miliony osób, a milion nie dojadało. Za sprawą działalności Hoovera do 1923 roku w Polsce rozdano 730 miliony posiłków. Pomoc amerykańska nie ograniczała się jedynie do żywności. Polsce przekazano tysiące koni, samochodów, parowozy, maszyny i sprzęt techniczny.

    Najgłośniejsza akcja zorganizowana przez Hoovera miała miejsce 29 grudnia 1920 roku w Hotelu Waldorf Astoria w Nowym Jorku. Na zaproszenie przyszłego 31. prezydenta Stanów Zjednoczonych odpowiedziało 1000 osób, które wpłaciły po 1000 dolarów, natomiast wartość posiłku, jaki każdy zaproszony otrzymał nie przekraczała 22 centów. Tyle właśnie wynosiła równowartości ówczesnej dziennej racji żywieniowej polskiego dziecka. Milionerom i potentatom gospodarczym ówczesnej Ameryki zaoferowano porcję ryżu i ziemniaków, a do popicia gorące kakao. Na stole postawiono dogasającą świecę, która symbolizowała dogasające życie głodujących dzieci.Akcja poruszyła amerykańskie serca. Zebrano wtedy trzy miliony dolarów, z czego aż dwa miliony dolarów dołożył obecny na obiedzie multimilioner John D. Rockefeller Jr.

    Siedza, od lewej : Marszałek J. Piłsudski, Achile Rati nuncjusz papieski (późniejszy Pus XI). Htbert Hoover

    W 1919 r. Polska była już wolnym, niezawisłym krajem, ale wyżywić wszystkich głodujących nie była w stanie, więc pomoc organizowana przez Hoovera była bezcenna, a jego postać wświadomości wszystkich Polaków mogła konkurować z prezydentem Woodrodem Wilsonem. I oto w sierpniu 1919 nie zapowiadany przybywa do Polski. Zaskoczony tym rząd II RP próbuje ad hoc zorganizować przyjęcie tego niezwykłego darczyńcy. W Belwederze przyjmuje go Józef Piłsudski w asyście najważniejszych osób w państwie. Ale tego dnia najważniejsi są ci najmłodsi, dzieci. To dla nich szła z Ameryki największa pomoc. Podobno na spotkanie z Hooverem przyszło 75 tysięcy dzieci, a ich przemarsz przed obliczem tego prawdziwym świętego Mikołaja trwał od południa aż do zmierzchu. Nakarmieni specjalnym obiadem mogli iść w pochodzie, ale nie był to dziarski marsz do jakiego przywykł Hoover i chciał zobaczyć ich takimi właśnie. Parada odbywała się na terenie starych wyścigów konnych rozciągających się na Polu Mokotowskim. Niespodziewanie wyskoczył skądś królik, a dzieci rzuciły się do łapania go z nieoczekiwanym wigorem. Królik został złapany i trafił w ręce Hoovera, który podobno miał łzy w oczach.

    Wracając teraz do kopii dziękczynnego dyplomu (może lepiej laurki) z wyrazami wdzięczności dla Huberta Hoovera łatwo przekonać się , że była to zbiorowa, ogólnokrajowa akcja nie samych tylko szkół, ale wszelakich instytucji publicznych. W Instytucie Hoovera jest zarchiwizowana ogromna ilość listów z podpisami zebranych w postaci 111 woluminów zawierających 30 000 stron, na których mieści się 5,5 milionów podpisów. Księgi te dotarły do Stanów w 1926 roku i od tego czasu są przechowywane w specjalnym pomieszczeniu Biblioteki Kongresu..

    W tamtych czasach pisanie takich listów mogło było adekwatne do warunków w jakich znalazła się Polska usiłująca utrwalić swoją niepodległość, dzisiaj wydawać się może rzeczą mierną. Ale dziwne, że temu najwybitniejszemu przyjacielowi Polski nie postawiliśmy dotychczas pomnika. W Krakowie jest tylko Plac Hoovera, a w Warszawie skwer jego imienia.

    Źródła:

    BIBLIOGRAFIA

    H. Parafianowicz – Zapomniany prezydent. Biografia polityczna Huberta Clarka Hoovera, Zakłady Wydawnicze „Versus” 1993

    https://historia.interia.pl/aktualnosci/news-uczcijmy-hoovera-amerykanska-pomoc-dla-odrodzonej-polski, nId,

    Review of the Children of Warsaw, Vernon Kellogg papers, Box 1, Folder 1, Hoover Institution Archives)

    „Zoom in on America”, A Monthly Publication of the U.S. Consulate Krakow Volume XIV. Issue 155 July-August 2018 A MAN WHO SAVED THE LIVES MILLIONS

    Biuletynu Dyrekcji Służby Zdrowia Publicznego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych 1919; Rok II Nr8 str. 17,18

    Jan Kruszewski

    W SZKOLE GÓRSKIEGO PRZED WIEKIEM

    Okruch ten zaczerpnięty jest ze wspomnień Jana Kruszewskiego, byłego wychowańca Górskiego, zatytułowanych Przed pól wiekiem w stolicy, a dotyczących początku XX w. Tytuły podrozdziałów pochodzą od redakcji strony www . 

    Do szkoły chodziliśmy równocześnie: Stefan Wiechecki (Wiech), Jerzy Szwajcer (Jotes) i piszący te słowa. – Jan Kruszewski nie wspomina jeszcze jednego, młodszego o 5 lat ucznia szkoły, Stefana Wyszyńskiego. Wszystko jednak wskazuje, że w pewnym okresie [1905-1915], przed przeszło stu laty, wszyscy czterej byli równocześnie uczniami szkoły na Hortensji 2, choć tylko Wiech oraz Kruszewski chodzili do tej samej klasy, a jedynie Szwajcer w 1912 otrzymał w niej maturę.

    Metody wychowawcze Górskiego

    W okresie naszego pobytu w szkole ster rządów dzierżył jeszcze mocno Wojciech Górski, zastępcą dyrektora był Ludwik Lorentz, ojciec Stanisława, dzisiejszego dyrektora Muzeum Narodowego i profesora UW.W szkole panował nastrój rodzinny; w sędziwej głowie Górskiego często powstawały młodzieńcze projekty. Ileż to lat minęło od czasu , kiedy rozpoczęła działalność pierwsza reprezentacja młodzieży, powołana przez powszechne wybory delegatów, po dwóch z każdej klasy. A klas tych było wtedy szesnaście- po dwie równorzędne. Na gruncie tej międzyklasowej współpracy starsi koledzy łączyli się z młodszymi i kilkakrotnie okazywało się, że na przykład pomysły młodocianego Wiecha były równie pożyteczne dla teatru szkolnego, jak uwagi znacznie starszego kolegi Janusza Starchockiego, późniejszego znakomitego reżysera i aktora

    Metody wychowawcze starego pedagoga Górskiego były odmienne od powszechnie przyjętych. Ażeby należycie zilustrować, na czym polegała ich odrębność, przytoczę incydent, jaki miał miejsce między dyrektorem a Jerzym Szwajcerem. Na jedną z tzw. wolnych godzin przyszedł dyrektor Górski. Wykorzystywał te przypadkowe przerwy w lekcji dla omawiania przeważnie spraw porządkowych. Tematem nadprogramowego, wygłoszonego pewnego dnia wykładu była cierpliwość. Asumpt dały poobrywane poprzedniego dnia rolety. Po należytym naświetleniu cnoty cierpliwości, dyrektor powiedział: – Nie posądzam was o umyślną chęć zrobienia mi szkody materialnej, oberwane sznury świadczą tylko o braku cierpliwości. Jakie budujące wyniki może dać cierpliwość, stwierdza przykład, który widziałem na własne oczy. W jednym z cyrków zagranicznych produkował się człowiek pozbawiony obydwu rąk, który nogami nawlekał igłę… Wykład przerwał woźny, prosząc dyrektora do kancelarii dla załatwienia pilnej sprawy. Górski wyszedł, polecając zachowanie ciszy. W jednej chwili przy tablicy znalazł się Szwajcer. Z kilku odruchowych pociągnięć kredy powstała przepyszna karykatura. Sędziwy pedagog przedstawiony zostawił w stroju adamowym, bez rąk, palcami nóg nawlekał igłę. Nie podaję wszystkich charakterystycznych szczegółów rysunku, muszę jedynie wspomnieć o nieodstępnych okularach na końcu nosa. Ledwie ostatnie pociągnięcie zostało wykonane, w drzwiach stanął nieoczekiwanie Górski. Długo przyglądał się złośliwej karykaturze, wreszcie rzekł: – Szwajcer, daruję ci ten wybryk, ale pod jednym warunkiem: siądziesz zaraz, przerysujesz mi to na papier i przyniesiesz do kancelarii, bo to jest… świetnie narysowanie. Nie każdy kierownik szkoły zdobyłby się na takie rozwiązanie sprawy.

    Kwietniowe imieniny Wojciecha Górskiego.

    W Sali rekreacyjnej, jak ją wtedy jeszcze zwano, tłoczy się cała szkoła. Wszyscy czekają na przybycie solenizanta. – Baczność, panowie! – krzyczy mały Wiech. Zaraz nadejdzie, czuję powiew górskiego powietrza. Wchodzi na salę majestatyczny „Góral”. Przemówienie serdeczne, rzewne. -Dzieci moje, stary już jestem… – Oj to widać- pada współczujący odzew , bynajmniej nie w harmonii z podniosłym nastrojem. – Szwajcer… – tylko jedno słowo i dyrektor spokojnie powraca do przerwania przemówienia. Od pożegnania szkoły minęło wiele lat. Pierwszy zjazd maturzystów miał się odbyć po pięciu latach. Ale w tym czasie wypadła pierwsza wojna, w następnym pięcioleciu-druga. Wreszcie, za pomocą dzienników, zebraliśmy się w trzecim terminie, w znacznie uszczuplonym gronie. Przyszliśmy do naszego dyrektora. Ten sam człowiek, te same mury. Ściskał każdego serdecznie, połowie przybyszów mówił po imieniu, wziął udział w uroczystym zebraniu i dał się namówić na wspólny obiad. – Tylko urządzajcie wcześniej , bo ja o 20.00 idę spać. Rozpoczęliśmy tedy o 18.00.Dyrektor Górski prezydował, obok niego siedziało jeszcze wówczas kilku naszych profesorów. Pod wpływem urzekających wspomnień nie spostrzegliśmy, kiedy nadeszła godz.22.00. Nasz honorowy gość powstał, podniósł kieliszek – na tym zresztą kończyła się konsumpcja alkoholu – i oświadczył: – Dziękuję wam, muszę kończyć, nadchodzi godzina mojego wypoczynku… Na wszystkie serdeczne i natarczywe namowy zareplikował: – Ot , popatrzcie, kto ma rację: ja czy wy? W tym momencie z czołowego miejsca, które zajmował ,dał nurka pod serwetę i swobodnie wysunął się po drugiej stronie stołu. Zdumieli się biesiadnicy wyczynem niemal 90-letniego młodzieńca. – Jeżeli mając tyle lat, ile ja sobie dzisiaj liczę, potraficie zrobić to samo ,przekonacie mnie ,że mój sposób życia jest niesłuszny. Niewielu będzie cię mogło naśladować, niezapomniany dyrektorze!

    Szkolny teatr

    Czy pamiętacie, nieliczni już koledzy z owych czasów „Warszawiankę” Wyspiańskiego, „Sułkowskiego” Żeromskiego, sceny więzienne „Dziadów” , wystawione na szkolnej scenie przy ul. Hortensji. Wystarczyło wówczas nam, płomiennogłowym zapaleńcom, że poryw nasz jest słuszny. Nie troszczyliśmy się o skutki, jakie nielegalne przedstawienia mogą spowodować. Za każde widowisko zarówno dyrektorowi szkoły, jak i duchowemu kierownikowi naszych imprez, profesorowi Norbertowi Barlickiemu, groziło po kilka lat więzienia, a za wszystkie razem trudno policzyć ile… Profesor Norbert Barlicki- pełen młodzieńczego rewolucyjnego zapału – był moralnym prowodyrem niepodległości i buntowniczych nastrojów młodzieży, nie liczył się z możliwymi konsekwencjami zarówno w swych wkładach, jak i w nastawieniach wychowawczych. Napisał o nim z głębokim sentymentem Stefan Wiechecki w jednodniówce, wydanej z okazji 70-lecia istnienia szkoły (1947). Bodaj najbardziej zadziwiał jednak sędziwy dyrektor, Wojciech Górski. Ten pozorny konserwatysta zdobywał się na odważne wystąpienia w walce z carską przemocą. To on właśnie stanął na czele delegacji kierowników gimnazjów prywatnych, żądającej wprowadzeni języka polskiego jako języka wykładowego. Z grupy aktywistów szkolnego teatru w dziejach kultury zapisali się zaszczytnie między innymi prof. Konrad Górski, kierownik katedry polonistyki na Uniwersytecie w Toruniu, prof. Stanisław Lorenz, dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie, publicysta Stefan Wiechecki-Wiech, znany karykaturzysta Jerzy Szwajcer. Opiekę reżyserską nad tym teatrem sprawowali poważni aktorzy scen polskich, najdłużej Antoni Bednarczyk. Aktorami byli oczywiście uczniowie, jedynie role kobiece grywały młode adeptki sztuki dramatycznej, wśród nich na plan pierwszy wysunęła się Ewa Korczakówna, późniejsza znakomita aktorka Ewa Kunina. O kolegach aktorach z teatru Górskiego wiem niewiele. Stanisław Bernacki, znakomity dziennikarz w „Weselu” i d’Antraigues w „Sułkowskim” jest obecnie dyrektorem liceum w woj. gdańskim, Ja sam grałem Chłopickiego, Sułkowskiego, Skargę, Konrada i dwie role w „Weselu”. Reszta wykonawców rozeszła się szeroko bądź na ziemi, bądź pod ziemią…

    NOTA BIOGRAFICZNA

    Autor przytoczonych wyżej okruchów wspomnień, Jan Kruszewski, pochodził z warszawskiej rodziny mającej swoją siedzibę na Pradze przy dawnej ulicy Moskiewskiej (obecnie Jagiellońska róg Zamojskiego). W Szkole Górskiego rozpoczął naukę w 1905 r. Był zaangażowany w działalność szkolnego teatru (patrz wyżej) a w latach 1913-1918 z powodzeniem występował jako aktor w Teatrze Polskim. W latach PRL pisał z powodzeniem felietony do miesięcznika „Stolica”. Uchodził za  znakomitego gawędziarza- facecjonistę.

    wb

    Źródła:

    J. Kruszewski – Przed pól wiekiem w stolicy, LSW 1969

    Hasło w Encyklopedii Teatru Polskiego – Jan Kruszewski

    J.Lasocki, J.Majdecki – Wojciech Górski i jego szkoła, PIW 1982

    JÓZEFA MINEYKI WSPOMNIENIA ZE SZKOŁY GÓRSKIEGO 1892-1897

    Wspomnienia z dawnych lat Józefa Mineyki obejmują niecałych 40 lat (od 1879 do 1908), w których nie było ani powstań, ani wojen; jedynie wydarzenia 1905 r. niektórzy historycy podciągają pod miano rewolucji. Jednakże był to bardzo znaczący dla Polski czas, mający swój początek w okresie bezwzględnej rusyfikacji społeczeństwa stłamszonego represjami po powstaniu styczniowym, a kończący się odzyskaniem niepodległości. Wspomnienia zaczynają się w bardzo odległych, dawnych latach, ale dla nas istotne jest, że obejmują drugie dziesięciolecie funkcjonowania prywatnej szkoły Wojciecha Górskiego, która, jak wiemy, rozpoczęła działalność w 1877 r. Zaczynając naukę w 1892 r. Mineyko korzystał już ze wszystkich udogodnień nowego gmachu, pierwszego w Królestwie Kongresowym zbudowanego od podstaw jako zakład dydaktyczno-wychowawczy. Po pięciu latach nauki u Górskiego wystarczyło mu pół roku, żeby przygotować się i zdać trudny egzamin maturalny w szkole państwowej, zwanej wtedy rządową. Odnotujmy jeszcze, że nauki w szkole Górskiego pobierał też Władysław (mat. 189/94), starszy o trzy lata brat Józefa.

    Oddajmy jednak głos młodszemu, autorowi Wspomnień:

    (..) oddano nas do szkoły Wojciecha Górskiego mieszczącej się przy ulicy Hortensji (obecnie Wojciecha Górskiego). Ta mała uliczka była nazwana Hortensja na cześć pani Hortensji Lewental, znanej filantropki warszawskiej. Ona posiadała większość akcji „Kuriera Warszawskiego”, tak bardzo popularnego, który przetrwała aż do wybuchu wojny. Szkoła Górskiego uchodziła za najlepszą w Warszawie. Gmach został wybudowany przez samego dyrektor, nowocześnie w tym czasie i wzorowo. Klasy duże, widne, o wysokich sufitach, ławki przystosowane do wzrostu uczniów, wentylacja dobrze obmyślana, duża sala jadalna i gimnastyczna. Wszystko to wzbudzało uznanie rodziców. W innych szkołach pomieszczenia były marne, zaś o higienie nikt nie myślał. W małym podwórku wewnątrz gmachu uczniowie w dni ciepłe mogli się bawić podczas dużej pauzy.. Na wiosnę zaś i jesienią na bardzo obszernym placu obok szkoły grano w palanta i inne gry ruchliwe. Za te zbytki rodzice musieli płacić, była to więc szkoła najdroższa w mieście.(…)

    Szkoły się dzieliły na klasyczne (filologiczne) i realne. Te ostatnie greki i łaciny nie miały, za to program matematyki był większy. Lekcje odbywały się w języku rosyjskim , zaś sam język rosyjski był uważany za najważniejszy i uczył go rodowity Rosjanin.(…)

    Wojciech Górski uchodził za dobrego pedagoga. Był dosyć surowy jako wychowawca, ale wyrozumiały dla młodych umysłów. Dobór nauczycieli miał przeważnie dobry. (…)

    Szkoła miała „ciupę” z zakratowanym oknem, do której zamykano uczniów za większe przestępstwa, zaś za przestępstwa największe, graniczące z wyrzuceniem ze szkoły, uczeń dostawał chłostę, którą wykonywał zasłużony i poważny stróż szkolny, za wiadomością rodziców. Były to bardzo rzadkie przypadki.

    W Rosji i w szkołach rządowych uczniowie nosili przepisowe mundury lub bluzki i płaszcze (szynele) oraz czapki z literkami, u Górskiego obowiązywały zaś czapki kroju francuskiego (kepi) i kurtki.

    Mineyko utrwalając obrazy życia swojej rodziny w rodzimej Wileńszczyźnie i w Warszawie – w późniejszym już okresie – nie szczędził czytelnikowi opisów problemów i wydarzeń o szerszym kontekście.

    (…) w roku 1896 w Rosji zdarzył się wielki ewenement -umarł car Aleksander III. Na tron wstąpił najstarszy syn Aleksandra, Mikołaj II. Na początku jego panowania zdawało się, że kurs polityki nieco złagodniał. Jednak już przy ogólnej przysiędze w Królestwie Polskim nastąpiło pierwsze rozczarowanie. Wszyscy obywatele państwa musieli przysięgać na wierność tronowi i nowemu cesarzowi. Przysięgę należało składać w odpowiednich świątyniach, zależnie od tego jaka wiarę się wyznawało. My, katolicy, mieliśmy składać przysięgę w kościele katolickim. Raptem wyszło nieoczekiwanie zarządzenie, aby w Królestwie Polskim przysięga w kościołach została przez księży odczytana w języku rosyjskim. To rozporządzenie oburzyło ludność do głębi. Ani petycje, ani osobiste starania w Petersburgu nie pomogły i duchowieństwo było zmuszone zastosować się do rozkazu. Nas, „górali”, skierowano do kościoła św. św. Piotra i Pawła , dziś św. Barbary na Koszykach. Ksiądz, staruszek, czytając z ambony przysięgę miał głos tak zbolały i akcent rosyjski tak straszny, że prawie nic nie zrozumieliśmy. Trzymaliśmy tylko dwa palce do góry, bo tak nam kazano, i tak cała przysięga się skończyła. Może nie koniecznie się na tym się zakończyła, bo pozostawiła niechęć i złe usposobienie do nowego władcy.

    W relacjach Mineyki z jego życia bogatego w kontakty znajdujemy niespodziewane uwagi o kolegach ze szkoły Górskiego:

    Na przykład kolega z korporacji polskiej „Welecji”, Karpiński, dobry mój znajomy ze szkoły Górskiego, zakochał się w Rosjance, żonie inżyniera…Dalej następuje opis perypetii tej pary.

    Inny przykład :

    Tymczasem z innej strony Polski, bo na polskich Inflantach wychodziła za mąż pod Dyneburgiem w majątku Liksna panna Jadwiga Plater Zyberk za hrabiego Adama Ronikiera. Pojechaliśmy z młodszym bratem na ten ślub. Znaliśmy się z Ronikierem od dzieciństwa, a ja kolegowałem się z nim od pierwszej klasy w szkole Górskiego, a potem na Politechnice Ryskiej studiowaliśmy razem, on – architekturę, ja – handel. Ronikier wszędzie przodował w naukach, był zawsze prymusem w klasie, swój wydział na Politechnice ukończył z odznaczeniem, a miał jeszcze nie jedną wolną godzinę, aby ją poświęcić stowarzyszeniu „Arkonia”, gdzie kilkakrotnie był prezesem.

    Na stronie stowarzyszenia <wychowancy gorskiego.pl> jest biogram Józefa Mineyki. Osoba zainteresowana postacią Adama Ronikiera, twórcy organizacji Rada Główna Opiekuńcza, wielce zasłużonej dla Polaków w czasach okupacji niemieckiej, znajdzie też na stronie jego krótki biogram.

    wb

    Bibliografia

    J. Mineyko – Wspomnienia z dawnych lat, Biblioteka Narodowa Warszawa 1997

    Źródła:

    ŁYŻKA DZIEGCIU W BECZCE APOTEOZY GÓRSKIEGO?(Skotnicki krytycznie)

    Jan Skotnicki był uczniem Szkoły Górskiego przez 5 lat, ale  odszedł z niej na własne życzenie: …postarałem się o przeniesienie do innej prywatnej szkoły. -To  słowa wyjęte z jego wspomnień: Przy sztalugach i przy biurku.  Wczytując się  głębiej w zadziwiająco szczegółowo odtworzone  szkolne lata autora natrafiamy na bardzo krytyczną opinię o szkole i jej  dyrektorze, który z niezrozumiałych dla mnie powodów po dziś dzień otoczony jest w historii naszego szkolnictwa dziwną legendą uznania. – Dla nas, wychowanych w wielkiej estymie dla  Wojciecha Górskiego i uznaniu dla jego metod wychowawczych, czytać takie stwierdzenie, to prawdziwy szok. Pierwszy  odruch – potraktować rzecz jako indywidualny wyprysk frustracji spowodowanej jakimś incydentem. Tylko że wspomnienia te spisywał już człowiek wielce dojrzały, nie podlegający emocjom młodości, mający dystans do swoich przeżyć i doznań.  Nie pozostaje nic innego, jak zmierzyć się z tą krytyką i najwyżej potraktować ją  jako łyżkę dziegciu w beczce miodu.

    Zlokalizujmy rzecz w czasie. Skotnicki rozpoczyna naukę w szkole Górskiego w 1885 roku mając 9 lat. Wybór tej szkoły należał oczywiście do jego rodziców. W całym Królestwie Polskim było wtedy18 państwowych szkół średnich mających uprawnienia do wydawania świadectw umożliwiających dalsze studia na uniwersytecie. Oprócz tego było kilka szkól prywatnych bez tych uprawnień. We wszystkich szkołach nauczanie prowadzone było po rosyjsku, a używanie języka polskiego surowo karane.

    Wybrali mi [rodzice] zakład bardzo renomowany, urządzony na owe czasy niebywale luksusowo, przy tym uczęszczali tam chłopcy z tak zwanych „najlepszych sfer”.

    Poza wentylatorami, klozetami, gazowanym oświetleniem i sprężynowymi ławkami, przede wszystkim wywoływały zachwyt specjalne cele karne, przyrządy do bicia w skórę, a nade wszystko…numerowanie uczniów. Ja nosiłem nr 1011. Numer ten musiał być umieszczony na wszystkim co do mnie należało. Regulamin przewidywał godzinę karceru za nieumieszczenie gdziekolwiek numeru, a recydywista karany był podwójnie. Nie trafiały do Skotnickiego argumenty uzasadniające wprowadzenie numeracji uczniów dążeniem do niwelowania występujących między nimi różnic pochodzenia i pozycji w hierarchii społecznej, ani pożytkiem w administrowaniu procesem edukacji. Trzeba jednak uznać, że stać go na uczciwe przyznanie, że krytycy „numerkowania” byli wtedy w zdecydowanej mniejszości.

    Poza systemem numerkowym, szkoła nasza, chyba jedyna w Polsce, posiadała opracowany kodeks karny. Kodeks ten przewidywał za przestępstwa szkolne kary od jednej godziny karceru – do dwudziestu pięciu rózg i wyrzucenie ze szkoły. Miałem kolegów, którzy zgodnie z kodeksem dostawali co tydzień lanie. Walenie w kark uczniów przez profesorów było na porządku dziennym.

    Skotnicki wymieniając nazwiska trzech według niego światłych pedagogów, niechętnych przyjętej w szkole metodzie wychowawczej czyni uwagę:

    Nie wszystkich zatem profesorów winna dotknąć ta krytyka. Dotyczy ona głównie kierownika szkoły, który z niezrozumiałych dla mnie powodów po dziś dzień otoczony jest w historii naszego szkolnictwa dziwną legendą uznania.

    Obrazoburcze uczulenie Skotnickiego w odniesieniu do szkoły Górskiego i jej twórcy podsunęło mu we wspomnieniach inne jeszcze przykłady sytuacji konfliktowych, w których dochodzi nawet do rękoczynów, ale on staje po stronie ucznia, a nie „oprawcy dyrektora”. Oskarża nawet dyrektora o zamknięcie drzwi do klasy, w której uczeń odkręcił oświetleniowy zawór gazowy (nie funkcjonowało wtedy jeszcze oświetlenie elektryczne), i przetrzymywanie w niej „dzieciaków+ przez około dwóch godzin. Mało tego. Zaangażowany w działalność tajnego kółka samokształceniowego bierze udział w demonstracjach ulicznych mających „wstrząsać sumieniem narodowym” i oskarża dyrektora – który uchodził w opinii polskiej za wzór patriotycznego działacza – o gorliwość poddawania się rygorom narzucanym przez kuratora Apuchtina. Nie ulega wątpliwości, że taka gorliwość dyrekcji naszej szkoły była świetnie notowana u Apuchtina. Pozwalała nawet na pewne tolerowanie języka polskiego w murach szkolnych. W innym miejscu tą naszą szkołę sarkastycznie nazywa najbardziej polską szkołą. J. Skotnicki – Biały Dunajec

    Nie miejsce tutaj na podejmowanie dyskursu z autorem krytycznych wspomnień w części dotyczących naszej szkoły i jej jej twórcy w czasach apuchtinowskiej nocy. Opinii takich jakie prezentuje Skotnicki, w całym 145-leciu szkoły Górskiego, jest zaledwie kilka; te przeciwne są nie do zliczenia.

    Ciekawe, że w przedmowie do wydania książkowego wspomnień Skotnickiego autor przedmowy, Jan Starzyński pisze: Szczególnego życia dodaje tym kartom zawzięta stronniczość autora. Większy akapit poświęca polemice z takimi krytycznymi opiniami o szkole Górskiego współautor monografii Wojciech Górski i jego szkoła

    Czy jakimś wytłumaczeniem może być specyficzna osobowość Skotnickiego? Osiedliwszy się na dłużej w Zakopanem (choroba żony) nie potrafił pozbyć się niechęci do miejscowości i do gór. Roślinność podgórska, te miliony jednakowych smreków, jakby stancą na jedną modę wykonanych, latem czy zimą takim samym zielonym kolorem pomalowanych, doprowadzały mnie do rozpaczy. Nic też dziwnego, że przy takim ustosunkowaniu się moim do otoczenia o poważniejszej pracy malarskiej nie mogło być mowy.

    Nie tylko dla „Górali” człowiek żywiący taką niechęć do gór nie może być wiarygodny w swoich opiniach i basta!

    WB

    Źródła:

    1) J. Skotnicki – Przy sztalugach i przy biurku. Wspomnienia, PIW Warszawa 1957

    2) www. wychowancygorskiego.pl, biogramy, Skotnicki Jan

    3) J.Lasocki, J.Majdecki (red) – Wojciech Górski i jego szkoła, PIW 1982

    SZKOLNA POCZTÓWKAPAMIĄTKA ROZPOCZĘCIA NAUKI 1932

    W archiwum stowarzyszenia jest kartka, którą każdy nazwałby pocztową, z wizerunkiem św. Wojciecha na jej awersie. Można łatwo  domyśleć się, że  jest to kopia znanego obrazu Władysława Szyndlera, która zdobiła hol II pietra szkoły na Hortensji 2. Natomiast rewers kartki zdecydowanie nie przypomina karki pocztowej chociaż ma wpisane nazwisko oraz imię: Wesołowski Mieczysław. O jej przeznaczeniu decyduje  napis poniżej: Na pamiątkę wstąpienia  do Gimnazjum p. w. Św. Wojciecha, na semestr El 2 dnia 17/XI- 1932.. Połowę tej strony kartki zajmuję zapis nieprzemijającego przesłania (hasła) Górskiego do jego wychowańców: W pracy wiedzy i miłości bratniej przyszłość nasza.

    Jak łatwo się domyśleć kartka nazwana pamiątką pełniła rolę  legitymacji szkolnej/poświadczenia przyjęcia ucznia do szkoły. Ta dotyczy jednego z braci Wesołowskich, którzy byli uczniami Gimnazjum, a w czasie okupacji  i powstania wzięli w nim czynny udział. Niestety, Mieczysław zginął w pierwszych dniach powstańczego zrywu. Biogramy obu braci, Mieczysława i Ryszarda (uczennicą naszej szkoły po wojnie była też ich młodsza siostra Elżbieta Jezierska) zamieszczone  są na stronie www. stowarzyszenia w zakładce biogramów.

    wb

    Źródła:

    Kazimierz Pollack

    ROK 1905. JĘZYK POLSKI WRACA DO WARSZAWSKICH SZKÓŁ

    Młodzież warszawska, która po mickiewiczowsku mierzyła siły na zamiary, a w ponurych Apuchtinowskich czasach, w tajnych kołach szkolnych uczyła nowych, postępowych, rewolucyjnych metod walki z przemocą – już w 1904 roku powzięła myśl strajku szkolnego w walce o język polski*. Nowy władca przywraca język polski w konserwatorium muzycznym w sąsiedztwie pałacu książąt Ostrogskich na Tamce. Na zamek „w te pędy” wyrusza delegacja w sprawie szkolnictwa ogólnokształcącego. Każdemu z delegatów przydano po jednym dyrektorze istniejących dawniej w Warszawie szkół prywatnych – znaleźli się więc w tej delegacji Górski, Wróblewski i gen. Chrzanowski. (…) W dniu 7 października – zgodnie z decyzja nadesłaną z Petersburga – w prywatnych szkołach wprowadzono nauczanie w języku polskim, z wyjątkiem takich przedmiotów, jak język rosyjski, historia i geografia, które polecono wykładać po rosyjsku.

    ———————————————————————

    * Strajk przybrał postać bojkotu szkół łącznie z uniwersytetem i niedawno otwartej politechniki noszącej imię Mikołaja II. Panujący od kilku lat młody car okazał się bardziej skłonny do liberalizacji cenzury i odejścia od bezwzględnej rusyfikacji szkolnictwa prywatnego tworzonego przez Polaków.

    W tej zwięzłej relacji świadka tych czasów Kazimierza Pollacka – wychowanka szkoły Górskiego, w późniejszych latach- warszawskiego dziennikarza – nie znajdziemy heroizmu prawie półwiekowej walki o polską szkołę, w której obowiązywał język rosyjski. Jest dobrze opisana. Wtedy faktycznie tak było. Grupa ludzi poszła do zamku, przedstawiła postulaty i … sprawa została załatwiona. Nas interesuje tutaj głównie obecność Wojciecha Górskiego założyciela swojej szkoły w 1877 r. i gen. Chrzanowskiego, który akurat w tym rewolucyjnym roku 1905 założył swoją szkołę  ( w późniejszym czasie patronem szkoły  został Jan Zamoyski) . We wtórnych opracowaniach dotyczących tego okresu znaleźć można próby rankingowania zasług. Kto pierwszy wprowadził, bądź przywrócił język polski do polskich prywatnych szkół? Ale to nie był wyścig lecz efekt podjętych znacznie wcześniej działań i upartej, pozytywistycznej ich kontynuacji, w czym zasługi Wojciecha Górskiego są niepodważalne.

    wb

    Źródła:

    K.Pollack – Ze wspomnień starego dziennikarza warszawskiego, PIW 1961

    \

    IGNACY BALIŃSKI WSPOMINA LATA SZKOLNE 1873 -1881

    (…) We wszystkich szkołach Królestwa Polskiego (Kongresówki) już od dwóch lat,  jednocześnie ze zniesieniem Szkoły Głównej Warszawskiej w 1869 r. i zamianą  jej na Cesarski Uniwersytet Warszawski, wprowadzono język rosyjski jako wykładowy, co oczywiście utrudniało w ogóle wszelkie uczenie się nie znającym jeszcze tego języka uczniom. Z nauczycielami, i nawet między sobą na korytarzach, nie wolno było rozmawiać po polsku.

    (…) So roku 1880 nie wolno było drukować nic po polsku, nawet biletów wizytowych, z wyjątkiem książek do nabożeństwa, te znowu tylko po polsku – broń Boże – nie po litewsku, tak iż Zawadzki musiał w owym czasie drukować książki

    (…) Gimnazjów rządowych było tylko sześć, z tych I w pałacu Staszica -wyłącznie dla Rosjan prawosławnych, a IV – w domu powizytatorskim naprzeciw komendantury, przeznaczone dla rodzin urzędników pochodzenia niemieckiego. Było jeszcze jedno gimnazjum realne, bez łaciny i greki, w gmachach pojezuickich za Katedrą Świętego Jana.(…)

    (…) Wobec tak małej liczby gimnazjów, i trudności dostania się do nich, zwłaszcza do klas niższych, wielu polskich pedagogów zakładało progimnazja prywatne. Chociaż droższe, bo wpis w nich wynosił 180 rubli rocznie, a w gimnazjach rządowych – 30, w Uniwersytecie zaś 100 rubli, to zawsze były zapełnione.

    Ignacy Baliński wymienia niektóre z tych gimnazjów znaczone nazwiskami ich twórców: Szkoła Pankiewicza, Szkoła Górskiego i Szkoła Szmurły.

    Właśnie do tego ostatniego uczęszczał Baliński od drugiej klasy. Jednego z nauczycieli Polaków – Piotra Skrzypinskiego – wspomina z wdzięcznością za uzyskane podstawy gruntowej znajomości języka polskiego, co owocowało w latach późniejszych, jako że obok piastowania urzędu sędziego Sadu Najwyższego oraz pełnienia innych ważnych funkcji państwowych i społecznych trudnił się publicystyką i pisarstwem. Warto tu dodać iż Skrzypiński był też autorem podręcznika gramatyki polskiej zatytułowanego „Mownictwo polskie”. Czyż to nie piękna polszczyzna, którą niestety wyparła kalka obcojęzycznego „języka”.

    I choć Baliński był wychowankiem Szkoły Szmurły a nie Górskiego, to wspomnienia jego są wielce interesujące, albowiem dotyczą tego samego okresu historii, w którym szkoła nasza powstała. Ale jest w nich też nie błahy  motyw osobisty dotyczący samego Górskiego. Otóż Aniela – córka Piotra Skrzypińskiego, uczącego polskiego w Szkole Szmurły – wyszła za mąż za Wojciecha Górskiego i została matką trojga ich dzieci.

    WB

     

    Źródła:

    I.Baliński – Wspomnienia o Warszawie, PiW 1987

    P. Skrzypiński – Mownictwo polskie z zastosowaniami we wszystkich swych częściach, obejmujące szczegółowy, Słoworodnią, Składnią i Pisownią ze  Stu czterdziestu czterema Ćwiczeniami ustnemi i piśmiennemi, dla użytku młodzieży, drukiem Aleksandra Pajewskiego. Warszawa (stron XV, 255, IV)

     

    Mieczysław Metler

    „PROPAGANDÓWKA” ZWM U GÓRSKIEGO W ŚWIĄTECZNĄ CHOINKĘ 1943

    Poszukiwanie w sieci informacji na temat biografii Stefana Marody (patrz: Czy Stefan Marody był moim kolegą? w „Okruchach wspomnień”) zaowocowało odkryciem mało znanych tekstów dotyczących naszej szkoły. 

    Zamieszczone poniżej in extenso fragmenty okupacyjnych wspomnień komunistycznych aktywistów ZWM, dotyczące akcji propagandowej w budynku Szkoły Górskiego, zostały opublikowane przez Konspiracyjny Związek Walki Młodych w Warszawie (patrz bibliografia)

    Tadeusz Pietrzak  PROPAGANDÓWKA (fragment, ss.75-76)

    Zadaniem „propagandówek” było podtrzymanie społeczeństwa na duchu, wyjście do ludzi z żywym słowem. Był to sposób docierania do społeczeństwa, do robotników, do młodzieży, który w efekcie przyniósł powiększenie się naszych szeregów, napływ nowych żołnierzy do walki z okupantem. Organizowanie „propagandówek” czy to w zakładzie pracy, czy w szkole polegało przede wszystkim na przeprowadzeniu błyskawicznego wiecu, po którym rozdawano ulotki i literaturę. 

    Jedną z pierwszych tego rodzaju akcji kierownictwo ZWM w Warszawie postanowiło zorganizować w gimnazjum Górskiego. Trudność polegała na tym, że ulica Górskiego, przy której mieściło się gimnazjum, była ulicą ślepą i nie miała żadnych przecznic poza wylotem na ulicę Szpitalną, a w dodatku naprzeciwko gmachu szkolnego mieściły się jakieś koszary niemieckie. W wypadku zablokowania ulicy Szpitalnej nie mielibyśmy odwrotu. Dlatego też kierownictwo ZWM zdecydowało się zwiększyć grupę biorącą udział w tej akcji i dobrać – jak się potem zorientowałem – doświadczonych członków tej organizacji, aby na wypadek starcia z wrogiem nie było niespodzianek. 

    W tej akcji brał udział „Karol”, „Michał” – Jan Laskowski, który zginął później na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu w starciu z Niemcami, „Witek Tramwajarz” – Wacław Pałatyński, „Zygmunt” – Kręglewski i inni, których już w tej chwili nie pamiętam. Wiedziałem, że obdarzono nas dużym zaufaniem i że tego zaufania nie wolno nam zawieść. We trzech, to jest „Karol”, „Michał” i ja, weszliśmy do budynku, gdzie zarządzono zbiórkę i uprzedzono wszystkich, że nie wolno nikomu telefonować. Rozpoczął się wiec. „Michał” przemawiał, my dwaj ubezpieczaliśmy. Po dziesięciominutowym płomiennym przemówieniu rozdaliśmy skonsternowanym, lecz zaciekawionym uczniom i nauczycielom ulotki i literaturę. 

    Charakterystyczne było to, że natychmiast po wiecu chłopcy i dziewczęta zgłaszali gromadnie swą gotowość wstąpienia do organizacji. Robili to, oczywiście, bardzo nieopatrznie, bo mogli w konsekwencji ściągnąć na siebie represje. Zapewne porwały ich słowa „Michała”, który z pasją przemawiał w imieniu ZWM i w imieniu Polskiej Partii Robotniczej. Wrażenie, jakie na tych młodych ludziach wywarł wiec, nie było krótkotrwałe. Docierali oni później do naszej organizacji i niejeden znalazł się w naszych szeregach. Warto wspomnieć, że przemówienia nie były wtedy przygotowane „na kartce”, ale proste, bezpośrednie, gorące. Przeżywał je mówca i przeżywali słuchający. Dla umęczonego ludu Warszawy miały one niewątpliwie duże znaczenie – dodawały otuchy, napełniały nadzieją.

    Wycofaliśmy się na szczęście bez przeszkód, ale ochłonęliśmy dopiero wtedy, gdy znaleźliśmy się na ulicy Szpitalnej. Na Świętokrzyskiej zdaliśmy broń, po czym rozeszliśmy się do domów. Wiele tego rodzaju akcji przeprowadziliśmy w zakładach pracy. Wszędzie przyjmowano nas z entuzjazmem, często ze wzruszeniem. Ludzie troszczyli się o nas, aby nam nic się nie stało, przestrzegali, żeby na siebie uważać.(…) 

    O Antku Szulcu – „Antku” – opracowała Barbara Majorek (fragment, s.88)

    (…) Cztery dni przed Wigilią 1943 r. grupa pod dowództwem Antka przeprowadziła masówkę w liceum chemicznym przy ul. Górskiego, podczas której rozdano młodzieży prasę konspiracyjną i deklarację Ideowo-Programową ZWM.(…)   

    Kronika rozwoju i działalności warszawskiej organizacji ZWM w latach okupacji (1942-1944) – opracowała: Olimpia Zaborska (fragment)

    30 – 20 grudnia grupa ZWM-owców kierowana przez Antoniego Szulca „Antka”, zainspirowana przez jedną z uczennic (Eleonorę Kazałę), weszła do budynku Liceum Ekonomicznego przy ul. Górskiego podczas spotkania „choinkowego” i zamieniła to spotkanie w polityczny wiec. Młodzieży rozdano także ulotki z „Deklaracją ideową ZWM” oraz podziemną prasę lewicową. 

    SYLWETKI I BIOGRAMY 

    Ryszard Kazała – „Zygmunt”  Urodził się 10 stycznia 1925 r. w Wilnie. We Włocławku, gdzie w latach międzywojennych mieszkała rodzina Kazałów (w tym także jego siostra Eleonora, działaczka okupacyjnego ZWM), ukończył przed wojną dwie klasy gimnazjum im. Ziemi Kujawskiej. W czasie okupacji w Warszawie, gdzie zamieszkał wraz z rodziną (na Rynku Starego Miasta 27), kontynuował naukę w zawodowej szkole chemicznej przy ul. Górskiego 3, (która była zakonspirowanym gimnazjum) i w 1943 r. zdał egzamin maturalny. (fragment s. 159) 

    Eleonora Kazała – „Hanka”  Eleonora Kazała urodziła się 17 stycznia 1926 r. w Wilnie. Jej starszym bratem był Ryszard, późniejszy żołnierz szturmowego batalionu ZWM „Czwartaków”, który w 1944 r. zginął w walce z hitlerowcami. Rodzina Kazałów w 1929 r. zamieszkała we Włocławku, gdzie Eleonora uczęszczała do gimnazjum im. M. Konopnickiej. Po wybuchu wojny w 1939 r. i wkroczeniu Niemców, Kazałowie zostali wysiedleni z Włocławka i zamieszkali w Warszawie. Eleonora kontynuowała naukę na tajnych kompletach organizowanych przez nauczycieli gimnazjum im. Aleksandry Piłsudskiej, a od 1942 r. w szkole chemicznej im. Nagórskiego przy ul. Górskiego. W 1943 r. wstąpiła do Związku Walki Młodych.  (fragment s. 160) 

    Biograficzna treść notatek zawiera nieścisłości, a nawet wzajemne sprzeczności w odniesieniu do nazwy szkoły i adresu wydarzenia. Moim zdaniem, nie budzi jedynie zastrzeżeń informacja o miejscu akcji w szczegółowym wspomnieniu Tadeusza Pietrzaka. Jednak tradycyjne i do dziś stosowane, popularne nazwy Gimnazjum lub Szkoła Górskiego, mogły w zróżnicowanych restrykcjach okupacji niemieckiej dotyczyć jedynie budynku szkoły w jej różnych wcieleniach. Potrzebna była zatem odpowiedź na pytanie: Jakiego rodzaju działalność edukacyjna była prowadzona w gmachu szkoły Wojciecha Górskiego w Warszawie, przy ulicy Jego imienia (dawniej Hortensji), pod numerem 2, w  czasie „propagandówki” ZWM? Nieocenioną encyklopedią wiedzy okazała się, jak zwykle, książka Wojciech Górski i jego szkoła wydana w PIW-owskiej Bibliotece Syrenki. Jej kolejna lektura okazała się na tyle bogata w przenikające się informacje, że wymagała rozszerzenia tematu na cały okres wojny.  Ze wspomnień nauczycieli i uczniów Szkoły  dowiadujemy się,  że:

    – już w październiku 1939 rozpoczęto naukę również w szkołach fundacyjnych typu powszechnego, gimnazjalnego i licealnego,  jaką była Szkoła Górskiego,

    – w połowie listopada 1939  władze niemieckie wydały rozporządzenie o zawieszeniu zajęć; w Szkole Górskiego podjęto intensywne prace związane z organizacją tajnych kompletów,

    – już po Świętach Bożego Narodzenia 1939 rozpoczęto tajne nauczanie na pozaszkolnych kompletach w znaczącej skali,

    – w lutym 1940 władze niemieckie pozwoliły na prowadzenie nauki w szkołach powszechnych i zawodowych; w Szkole Górskiego podjęto nauczanie w szkole powszechnej (powiększonej o dwie klasy 7 i 8 z zamysłem podniesienia poziomu kształcenia młodzieży), zorganizowano naukę na kursach przygotowawczych do szkół zawodowych II stopnia oraz rozpoczęto działalność w Mechanicznej Szkole Zawodowej II stopnia Tadeusza Synoradzkiego (z zamysłem kształcenia kadr politechnicznych),

    – w 1942 jawne nauczanie zostało w Szkole Górskiego całkowicie zabronione przez niemieckie władze oświatowe (poza Szkołą Zawodową Tadeusza Synoradzkiego);

    – w październiku 1942 uczniowie fundacyjnej szkoły powszechnej zostali skierowani w grupach po 10 osób do szkół publicznych w Warszawie,

    – w 1943 na ostatnim, czwartym  piętrze budynku rozpoczęła działalność Prywatna Szkoła Zawodowa dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego w Warszawie dr. Jana Zaorskiego, usunięta z terenu Uniwersytetu (więcej na ten temat w Okruchu Wojtka Brańskiego „Jeden gmach dwie szkoły”).

    W przypadku okresowego zajmowania przez Niemców lub własowców parteru i I pietra gmachu szkoły, pomocnicza, oddzielna klatka schodowa umożliwiała wykorzystywanie wyższych pięter dla oficjalnie pełnionych potrzeb.

    Można zatem stwierdzić, że 4 dni przed Wigilią 1943 w gmachu Szkoły Górskiego działały oficjalnie tylko dwie szkoły zawodowe II stopnia: mechaniczna Tadeusza Syromadzkiego i sanitarna dr. Jana Zaorskiego. Odbiorcą „propagandówki” ZWM mogła być jedynie młodzież z tych szkół, a wśród niej także Eleonora Kazała, wymieniona w kronice Olimpii Zaborskiej jako jedna z uczennic i inspiratorka wyboru miejsca wiecu w „gimnazjum Górskiego” przez „kierownictwo ZWM w Warszawie”.

    Wątpliwości budzą natomiast biograficzne informacje o istnieniu w czasie wojny zawodowej szkoły chemicznej  pod adresem Górskiego 3, czyli w czynszowej kamienicy po przeciwnej stronie ulicy. Niemcy nie pozwolili by nigdy na uruchomienie polskiej szkoły zawodowej o tym profilu (chemia = materiały wybuchowe!). U Górskiego zawodówki, to w zamyśle Niemców zupełnie coś innego: mechaniczna – bo istniała potrzeba pilnych napraw sprzętu (szczególnie wojskowego), a sanitarna – miała zapewnić pomoc w leczeniu zwiększonej liczby rannych Niemców (Stalingrad, Kursk…). A w polskich planach, miały to być zakonspirowane licea na początkowym poziomie wyższych studiów technicznych i medycznych.

    W ww. „zawodowej szkole chemicznej”, Ryszard Kazała miał kontynuować naukę i zdać w 1943 egzamin maturalny (w wykazie maturzystów Górskiego z okresu tajnego nauczania w latach 1940 -1944, zestawionym po wojnie przez ówczesną dyrekcję Szkoły Górskiego, osoba ta nie figuruje).

    Podobną wątpliwość budzi informacja dotycząca młodszej siostry Ryszarda, Eleonory Kazały. Późniejsza aktywistka ZWM miała kontynuować naukę od 1942 w szkole chemicznej im. Nagórskiego przy ul. Górskiego.  W dostępnych dokumentach nie natrafiono na szkołę o tym profilu zawodowym, adresie i imieniu. Natomiast wiadomo, że walczyła z Niemcami w Powstaniu Warszawskim jako łączniczka „Hanka” Armii Ludowej w Zgrupowaniu „Róg” Grupy Północ Armii Krajowej na bojowym szlaku Stare Miasto – kanały – Żoliborz. Poległa 13 września 1944 w rejonie ulicy Krechowieckiej na Żoliborzu. 

    Opisane w artykule Tadeusza Pietrzaka efekty „błyskawicznej propagandówki” w gmachu Szkoły Górskiego wypada (wobec braku możliwości potwierdzenia) przyjąć na generalskie słowo autora artykułu, m.in. szefa Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, następnie komendanta Milicji Obywatelskiej w PRL (w grudniu 1970 roku uczestniczył w naradzie w gabinecie I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki, podczas której podjęto decyzję o użyciu broni wobec robotników protestujących na Wybrzeżu przeciwko drastycznej podwyżce cen i ubożeniu społeczeństwa).

    Natomiast niepodważalny jest fakt, że pomimo okresowego zajmowania gmachu naszej szkoły przez własowców i  ciągłych zmian w represjach dotyczących szkolnictwa warszawskiego – na ponad stu tajnych kompletach organizowanych w prywatnych mieszkaniach – 70 nauczycieli ze Szkoły Górskiego nauczało 600 uczniów. A w całym okresie konspiracyjnej edukacji młodzieży (do lipca 1944) wydano ok. 300 świadectw maturalnych.

    Źródła:

    Konspiracyjny Związek Walki Młodych w Warszawie Zeszyt 1, Warszawska Komisja Historyczna Stowarzyszenia „Polonia”, Warszawa 2008 (pełny tekst dostępny pod adresem:

    https://warszawskie-pokolenia.manifo.com/biblioteka/get/81d4593c2c96164cdeaae79a22a43e2b )

    https://www.1944.pl/powstancze-biogramy/eleonora-kazala,20503.html

    J.Lasocki, J.Majdecki (red.) – Wojciech Górski i jego szkoła, PIW (Biblioteka Syrenki) 1982

    Miczysław Metler

    CZY STEFAN MARODY BYŁ MOIM KOLEGĄ?

    Z biegiem czasu pamięć zaczyna zawodzić. Jednocześnie, w miarę upływu lat, coraz częściej wracamy pamięcią do wspomnień, szczególnie tych miłych. Po traumatycznych przeżyciach wojennych i okupacji niemieckiej z pewnością ma to związek z nauką w przywróconej do życia, warszawskiej Szkole Wojciecha Górskiego.

    W monografii Wojciech Górski i jego szkoła, tak wspomina naszą, ówczesną szkołę jedna z jej wychowanek, historyk literatury – Hanna Kirchner:

    Powojenna konieczność wprowadziła do tej tradycyjnie męskiej szkoły koedukację. (…) Dziś rozumiem, że wszechobecny, niewymagający uzasadnień, duch wspólnoty, ciągłości, dawnej i godnej tradycji Szkoły, który trafiał samoistnie do naszej świadomości, rodził się także z faktu, że na ławkach naszej klasy w większości siedziało młodsze rodzeństwo lub dzieci dawnych uczniów czy nawet nauczycieli „Górskiego”. Uczyli nas przeważnie przedwojenni nauczyciele i wychowankowie Szkoły. (…) Sądzę, że bez większego błędu można stwierdzić, iż w Warszawie jedynie Szkoła Górskiego odrodziła się po wojnie w swojej indywidualnej postaci, z tak wyraźnym poczuciem ciągłości, z tak zwartym , mimo wojennych strat zespołem. Większość starych szkół warszawskich rozpłynęła się w bezimiennej państwowości , wydzielanej tylko numerami. (…) Część chłopców z naszej klasy wróciła do nauki z doświadczeń Powstania i obozów, siedzieli w ławkach w amerykańskich battle – dresach. Dojrzali bardziej od reszty o tę wiedzę o życiu i historii, ale jakby ubożsi o pewien etap pracy duchowej, na który epoka nie pozostawiła im czasu. (…) Nie miałam w tej szkole nigdy poczucia, jak często dzisiejsza młodzież, że łamie się moją indywidualność, niszczy i lekceważy moje dyspozycje duchowe.

    Taką była moja szkoła w pierwszych latach po wojnie, a podobne wrażenia, jak Hanna Kirchner i sentyment do „starej budy” zachowałem w pamięci do dziś. Do takiej szkoły trafił też w pierwszym roku szkolnym po wojnie 1945/1946 Stefan Marody i był przez pewien krótki czas moim kolegą z klasy piątej A. Zapamiętałem go jako niewysokiego, szczupłego chłopca, z rudawymi włosami i piegami, o typowo semickiej urodzie. Podobny typ urody cechował również jego matkę, która odprowadzała go do szkoły. Ale to nie uroda lub wygląd Stefana odsłoniły trwale mgłę mojej pamięci. To był jego czerwony krawat oraz organizacyjna, biała koszula. Do tego dochodziło butne zachowanie Stefana, szczycącego się przynależnością (faktyczną lub urojoną) do Związku Walki Młodych, komunistycznej przybudówki do Polskiej Partii Robotniczej. Organizacja ta, została utworzona w I połowie 1943 r. jako młodzieżowa kuźnia przyszłych kadr PPR. Trzeba wspomnieć, ze skrót ten był przez znakomitą większość społeczeństwa odczytywany jako banda „Płatnych Pachołków Rosji”. Już dwa lata później codzienna gazeta PPR GŁOS LUDU, w wydaniu z 7-8 grudnia 1947, informowała na pierwszej stronie:

    W olbrzymiej sali „Romy” ledwie się mieści gromada delegatów ZWM-owej braci z całego kraju. Jaśnieją białe mundurowe koszule, znaczone czerwienią krawatów. Mnóstwo młodzieńczych, roześmianych skupionych twarzy. Oczy spoglądają twardo i zaczepnie. Krajowy zjazd ZWM. Pierwszy krajowy zjazd. A organizacja istnieje od pięciu lat.

    Nie odnotowałem w pamięci okoliczności i czasu odejścia Stefana z naszej Szkoły. Być może przyczyną jego decyzji były trudności w adaptacji do przeciwnego mu ideologicznie, choć niezwykle tolerancyjnego i dość zróżnicowanego środowiska. Nie mogę też wykluczyć wpływu rodzinnego, gdyż w tym czasie wiek uczniów w naszej klasie wynosił tylko dziesięć lat lub jedno, maksimum dwa lata – powyżej. A więc trudno mówić o uformowanych w pełni poglądach na ważne sprawy życiowe, chociaż osobiste przeżycia wojenne mogły z pewnością wpływać na nasze postawy i stosunek do otoczenia. Nie pamiętam też czy uczył się w naszej klasie tylko kilkanaście dni, czy dłużej i nie jestem pewny, czy mogę traktować wspomnienie o nim jako o moim szkolnym koledze, chociaż był nim formalnie.

    Mijały lata i nie dochodziły do mnie jakiekolwiek informacje o Stefanie Marody. I przyszedł rok 1989, rok decydujących przemian polityczno – społecznych w naszej Ojczyźnie. W tym czasie podjąłem pracę w utworzonej, w oparciu o nowe podstawy prawne, Narodowej Fundacji Ochrony Środowiska. Zajmowaliśmy kilka pokoi na piętrze oficyny zabytkowego pałacyku Sobańskich w Alejach Ujazdowskich. Naszym sąsiadem na parterze była redakcja nowego, poczytnego miesięcznika „Konfrontacje”. Na fali przemian, miała to być w założeniu platforma do kontaktu władzy ze społeczeństwem, nie ukrywająca tzw. trudnych tematów oraz różnic poglądów. Nazwisko Marody dochodziło do mnie z zasłyszanych strzępów rozmów w obrębie małej willi i przypomniało mi jego związek ze Szkołą Górskiego. Pewnego dnia przy wejściu do budynku spotkałem Stefana. Oczekiwałem tego spotkania i poznałem go po 44 latach (!) z charakterystycznych rysów twarzy i sylwetki. Przypomniałem nasz szkolny kontakt. Padła odpowiedź: „nie przypominam sobie”.

    Z ciekawości wynikającej z powrotu do wspomnień zainteresowałem się ostatnio jego osobą. Biograficzne informacje w sieci (m.in. w Wikipedii) podają, że:

    Stefan Marody (ur. 25 listopada 1935, zmarł 1 czerwca 2005 w Warszawie), polski dziennikarz żydowskiego pochodzenia, wieloletni działacz Stowarzyszenia Przeciwko Antysemityzmowi i Ksenofobii „Otwarta Rzeczpospolita” – podczas II wojny światowej przebywał w getcie warszawskim. W 1952 zdał maturę w liceum im. Stanisława Staszica w Warszawie. W latach 1959–1961 wydawał „Biuletyn Komisji Historycznej” Komitetu Centralnego Związku Młodzieży Socjalistycznej. Był członkiem zarządu uczelnianego ZMS na Uniwersytecie Warszawskim. Był członkiem redakcji czasopisma „Radar”. Był działaczem Unii Pracy. Został pochowany na cmentarzu żydowskim przy ulicy Okopowej w Warszawie (kwatera 2).

    Zwraca uwagę całkowity brak informacji na temat życia rodzinnego i prywatnego oraz dziennikarsko – literackiego dorobku. Z dziedziny bibliografii napotkałem w sieci na samotną pozycję, wymieniającą Stefana Marody jako jednego z trójki jej redaktorów. Zainteresowała mnie szczególnie, ponieważ jej treść wiąże się z „organizacyjnym” ubiorem młodego, dziesięcioletniego Stefana w Szkole Górskiego.

    Jest to wydany przez MON w 1964 roku, pod tytułem MY Z GŁODUJĄCYCH MIAST, zbiór wspomnień członków Związku Walki Młodych (ZWM). Obejmują one powstanie organizacji, sylwetki jej czołowych przywódców, akcje bojowe (grupy bojowe Związku brały udział w akcjach dywersyjnych i odwetowych) i propagandowe oraz budowanie i utrwalanie władzy ludowej, szczególnie w Warszawie (przedstawiciele ZWM brali też udział w tworzeniu Krajowej Rady Narodowej). Książkę zredagowały 3 osoby: oprócz Stefana Marody – Heddy Bartoszek i Jan Szewczyk. 

    Tytuł książki został zaczerpnięty z tekstu pierwszej strofki Marszu Gwardii Ludowej, zbrojnego organu PPR:

    My ze spalonych wsi,

    my z głodujących miast.

    Za głód, za krew, za lata łez

    już zemsty nadszedł czas.

    Okruch wspomnień o Stefanie Marody przypomniał mi naszego kolegę pochodzenia żydowskiego, Włodka Tuler – Magnuszewskiego. Uczył się w równoległej do naszej, równie licznej, klasie B. W utrzymywanej ze mną dość regularnej korespondencji z Izraela wspominał z dużą sympatią wspólne lata nauki w Szkole Górskiego aż do matury otrzymanej w 1952 roku. Z radością wracał pamięcią do gry w ping ponga z naszym księdzem – katechetą na korytarzu w czasie przerw lekcyjnych.

    W jednym z ostatnich listów (ciężko chorował na Parkinsona) pisanych w 2015 życzył mi i mojej żonie Krystynie urokliwie: „Niech Wam świeci Szczęście!”

     

    Źródła:

    KŁOPOTY ZE SZPOTAŃSKIM

    Różne przekazy ustne i zapisane (patrz okruch „Kepi Dobosza”) sugerują, że Janusz Szpotański, – znany w czasach PRL dysydencki satyryk i znakomity szachista – był uczniem Szkoły Górskiego.

    Niestety, on sam nie ułatwił nam poszukiwań, zdobywszy nawet kopię jego świadectwa maturalnego nie możemy twierdzić, że był.

    Oto jego własna relacja :

    Szkoła średnia, do której zacząłem uczęszczać w 1945 roku, była dla mnie tak nudna i zapyziająca, że czym prędzej ją porzuciłem. Udało mi się tego dokonać, dzięki łatwowierności i swoistej obojętności moich rodziców. Najpierw dość długo potrafiłem utrzymywać ich w przekonaniu, że co dzień udaję się na lekcje. podczas gdy w rzeczywistości udawałem się zupełnie gdzie indziej (głównie do MCI, przynajmniej do pewnego momentu, gdy zaś w końcu przejrzeli mą grę i poznali prawdę, ze stoicką rezygnacją machnęli na mnie ręką. Wówczas bez żadnych już skrupułów oddałem się próżniaczemu życiu, które beztrosko płynęło mi na grze w szachy, bywaniu w salonach, gdzie z kolei nie bez powodzenia udawałem studenta socjologii, dalej: na wnikliwej obserwacji dookolnej rzeczywistości socu i wreszcie na najbardziej z tego wszystkiego czasochłonnym zwykłym zbijaniu baków. To życie, jakkolwiek barwne i pełne różnorakich wrażeń zaczęło mi się jednak w pewnym momencie przykrzyć i – raczej z kaprysu niż z rozsądku czy jakiejś obawy – postanowiłem sfinalizować swą edukację średnią..

    Ani przez chwilę, rzecz jasna nie brałam pod uwagę powrotu do szkoły. Była to dla mnie nie do pomyślenia, że znów miałbym zamienić się w ucznia, piłowanego i zadręczanego przez zawziętych w nudzie nauczycieli. Postanowiłem po prostu załatwić całą sprawę jednym cięciem – jak przecina się węzeł gordyjski – czyli od razu, jako ekstern, zdać maturę, a ściślej – dwie matury, mała i dużą, były to bowiem jeszcze czasy, gdy obowiązywał system przedwojenny i żeby zdać maturę właściwą (właśnie ową „dużą”), należało najpierw zdać „małą”.

    Egzaminy końcowe zdawał Szpotański jako ekstern przed komisją powołaną przez Kuratora Okręgu Szkolnego WarszawskiegoAni słowa o szkole. Przez chwilę myślałem, że to może dobrze dla naszej szkoły. No bo rzecz to niesłychana, żeby ktoś mówił o naszej szkolę, że była „nudna i zapyziająca”, a ucznia w niej „piłowali i zadręczali zawzięci w nudzie nauczyciele”. Gdyby Szpot był nawet arcymistrzem świata w szachach i został uznany za Największego Satyryka Polski od czasów Mieszka I, to czegoś takiego o Szkole Górskiego nie mógł by powiedzieć.

    Ciekawość podsuwa ścieżkę poszukiwań kierując nas do Archiwum UW. Wiadomo, choćby z danych internetowych, że nasz bohater próbował studiować na UW na trzech kierunkach: rusycystyce, socjologii i polonistyce. Powinny zatem w Archiwum znajdować się jakiś życiorys, ankiety z danymi obejmującymi lata szkolne lub podobne dokumenty. Niestety, syndrom ograniczania informacji – żeby coś interesującego dla bezpieki nie wydało się – w jego przypadku funkcjonował skutecznie: zero informacji o szkole, jedynie świadectwo maturalne.

    Próby dotarcia do ludzi pióra, którzy znali Szpotańskiego osobiście i przy rożnych okazjach to zaznaczali nie wypaliły (jak dotychczas). Można by oczekiwać, że ktoś napisze jego biografię, wszak był barwną, znaczącą postacią dla czasów PRL, pokazując, że walczyć piórem z zaborczym systemem można skuteczniej niż pistoletem. Niestety, jedyna wydana dotychczas biografia, autorstwa Agaty Świerkot, to więcej niż skromna książeczka,-  licząca 76 stron: „Zawsze niepoprawny Janusz Szpotański”. Ale chwalić ją będę, nie przez to, że jedyna, ale za trzy cytowane niżej stwierdzenia: :

    (1) Podczas okupacji niemieckiej uczęszczał na tajne komplety Gimnazjum Wojciecha Górskiego w Warszawie.

    (2) Młody Janusz kontynuował od 1945 roku naukę w Liceum Ogólnokształcącym im. H.Kołątaja w Warszawie.

    (3) Porzucił ją po roku.

    Wszystko wyjaśnione. Roma locuta causa finita. Szpotański Wychowankiem Szkoły Górskiego bezapelacyjnie był,  można pisać  jego biogram do wciągnięcia na stronę www, a potem… może do pierwszego zeszytu Słownika Wychowańców.

    Ponieważ zbieramy okruchy wspomnień, to dodajmy jeszcze, że przed wojną Januszek mieszkał ze swoją mamą i babcią w domu przy Nowym Świecie. W domu tym był pasaż łączący Nowy Świat z ulicą Hortensji (od 1935 r. W. Górskiego). A tam oczywiście stał historyczny już wtedy budynek szkoły Górskiego. Brak o tym informacji, ale można domniemywać, że pierwsze lata nauki szkolnej Szpotański pobierał w tejże szkole.

    Osiągnąwszy już jasność w kwestii do –  jakiej szkoły średniej uczęszczał Szpotański, pozwolimy sobie  przytoczyć choć jeden fragment „Towarzysza Szmaciaka…” zapisanego jego ciętym piórem.

    Tak się historii koło kręci,

    że najpierw są inteligenci,

    co maja jeszcze ideały

    i przeobrazić świat chcą cały.

    Miłością płonąc do abstraktów,

    najbardziej nienawidzą faktów,

    fakty teoriom bowiem przeczą,

    a to jest karygodną rzeczą.

     

    WB

    Źródła:

    J. Szpotański – Fragment nienapisanej biografii – spisał i zredagował  Antoni Libera, Biblioteka Literatury Polskiej https://literat.ug.edu.pl › szpot › autob

    J. Szpotański – Bo mnie stać na blagę. Zebrane utwory satyryczne w opracowaniu Antoniego Libery, PIW 2023

    A, Świerkot – Zawsze niepoprawny Janusz Szpotański, Wydawnictwo Norton Wrocław 2006

    Wojciech Brański, Maciej Luniak

    KARTKA Z MONACHIUM 1972 (od Andrzeja Jurczyka)

    W 1972 r. otrzymałem tajemniczą kartkę z Monachium, gdzie niedawno zakończyły się się pamiętne, tragiczne Igrzyska Olimpijskie. Jedna jej strona przedstawia ogólny widok wnętrza ogromnego stadionu olimpijskiego, a na stronie adresowej jest zagadkowa, dwu zdaniowa, ładną kursywą pisana sentencja:

    Maraton to znacznie więcej niż konkurencja olimpijska. Maraton to ideał długodystansowców!

    I nic więcej prócz daty: 10 IX oraz nieczytelny inicjał z pięcioma olimpijskimi kółeczkami. Na szczęście w dolnym lewym rogu była naklejka nadawcy z jego monachijskim adresem. Oto ona:

     Andrzeja nie widziałem od czasu matury, którą otrzymaliśmy w 1952 r. w szkole, już państwowej, na Smolnej 30 (traktowanej jednak przez nas jako Szkoła Górskiego). Nawet nie wiedziałem, że mieszkał akurat w Monachium, czyli za „żelazną kutyną”, a w dodatku siedzibą znienawidzonego, przez władze PRL Radia Wolna Europa. Akurat minęło 20 lat od naszej matury. Miałoby to jakiś związek z tą sentencją? Oczywiście odpisałem mu z krótką informacją o sobie. Liczyłem na to, że dowiem się o nim czegoś więcej, ale korespondencja urwała się na tym etapie. Pozostał niedosyt nie odszyfrowanego zapisu, niosącego być może jakiś przekaz. Spotykani po maturze koledzy z naszej klasy (11 A) nie wspominali, że otrzymali od Andrzeja podobne kartki.

    Przybywało kalendarzy a ja czasami wracałem myślą do tej kartki z Monachium. W szkole nie przyjaźniliśmy się, dlaczego więc wysłał ją właśnie do mnie, i skąd miał mój adres?

    Minęło kolejne 20 lat do mojego zaangażowania się w prowadzenie stowarzyszenia wychowanków naszej szkoły, wiele się działo, wiele pism i opracowań zostało „wyprodukowane”, ale kartka z Monachium jakoś się nie zapodziała i co raz kłuła moje oczy.

    Kartka intrygowała, ale dopiero poświęcony Andrzejowi nekrolog dał impuls do odszukania informacji o kolejach jego losu . Oto on:

    Powoli zacząłem zbierać strzępy informacji o Andrzeju, za mało tego na skromny nawet biogram, ale co nieco udało się wyjaśnić. Najpierw dotarłem do Wydziału Biologi UW, który ukończyła moja znajoma i podjęła na nim pracę. Okazało się, że Andrzej też studiował na tym wydziale i dlatego był tam znany. Jedyne źródła dokumentowanej informacji, do których dotarłem, znajdują się w archiwach uniwersyteckich. Można tam znaleźć dwa jego życiorysy, jeden pisany jeszcze przed maturą (rękopis), a drugi (tradycyjny maszynopis) w 1962 r. Ze względu na peerelowski czasy ich pisania (cenzura) nie obfitują w interesujące nas dzisiaj szczegóły. Najwięcej dowiedziałem się od wymienionych w podpisie nekrologu kolegów oraz od jego młodszego o rok przyjaciela z czasu studiów prof. Macieja Luniaka (jego wspomnienie dotyczące Andrzeja zamieszczone jest poniżej).

    A więc po kolei: Andrzej miał drugie imię Józef. Urodził się 23 września 1935 r. w Warszawie. Jego młodsza siostra w latach pięćdziesiątych była uczennicą „gimnazjum Górskiego”. W spisie maturzystów tej szkoły nie jest jednak wymieniana. Matka obojga była wziętą dentystką, ojciec Zbigniew – ekonomistą.

    Po maturze Andrzej podjął studia na SGGW, a po roku kontynuował na Wydziale Biologii UW. Na studiach miał problemy, musiał je przerwać w 1961 r. W 1962 r. został przyjęty na V rok studiów na Wydziale Biologii i Nauki o Ziemi Uniwersytetu Łódzkiego, a w 1965 r. skreślony z listy studentów bez końcowych egzaminów.

    Podobno wyjechał do Związku Radzieckiego (turystyka w tym kraju nie była wtedy popularna). Podobno udał się na północ do Kerali i tam przez zieloną granicę dotarł do Finlandii, W aktach  osobowych  UW  zachował się list z 1964 r. wysłany z Finlandii w sprawie zaświadczenia o odbytych na UW studiach. Bezskutecznie starał się o azyl.  W desperacji próbował nawet wymusić  prawo pobytu, uciekając się do demonstracyjnego okupowania schodów w rezydencji wczesnego premiera Finlandii. 

    Prawdopodobnie z Finlandii wyjechał do Monachium. W wydanych opracowaniach opisujących działalność radiostacji w spisie pracowników nie jest wymieniany. Był raczej jej współpracownikiem, przynajmniej tak określał siebie w rozmowach ze znajomymi. Jako zapalony ornitolog został aktywnym członkiem Bawarskiego Stowarzyszenia Ornitologicznego. Tłumaczył też poezję rosyjską na niemiecki, uchodząc za świetnego tłumacza udzielającego się na kursach tłumaczeń.

    Andrzej zmarł 31 sierpnia 2014 r. w Monachium, gdzie mieszkał w domu opieki. W Internecie znaleźć można jego publikacje dotyczące badań ornitologicznych:

    1. Jurczyk A., Luniak M. Zarys awifauny Wisły w okolicach Warszawy, W zbiorze: Zjazd Anatomów i Zoologów Polskich (Kraków, 21-25 września 1959), wyd. Polskie Tow. Zoologiczne, Kraków, ss. 417-418.

    2. A. Jurczyk Ogólna charakterystyka awifauny środkowej Wisły i przegląd sześciu wybranych gatunków, referat na konferencji zamieszczony w Acta Ornithologica t.12-13, 1970

    3,A. Jurczyk W sprawie niektórych ptaków…(jak wyżej).

    ++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++

    Andrzej Jurczyk w okresie studiów na UW.                           Foto  A. Luniak

    ANDRZEJ JURCZYK  WSPOMINANY PRZEZ PROF. MACIEJA LUNIAKA

    Andrzeja Jurczyka poznałem ok. 1954 r..- obaj studiowaliśmy na Wydz, Biologii i Nauk o Ziemi UW, Andrzej na roku wyższym od mojego. Połączyły nas zainteresowania ornitologiczne, z których zawiązała się bliska przyjaźń. Często odwiedzaliśmy się i wspólnie robiliśmy wycieczki „na ptaki”. W tamtym czasie mieszkałem w podwarszawskim Świdrze i Andrzej przyjeżdżał do mnie. Terenem naszych wycieczek były często brzegi Wisły w okolicy ujścia rzeczki Świder, ale także Wisła w Warszawie. Wyniki tych obserwacji przedstawiliśmy na Zjeździe Zoologów Polskich (Kraków, 1959 r.) i później we wspólnej publikacji w tomie materiałów tego zjazdu. Andrzej nie ukończył studiów – nie poświęcał im należnej uwagi. Ok. 1959 r. (?) wyjechał do Finlandii. Jego mama mówiła mi wówczas, że to był wyjazd legalny – na zaproszenie związane z uczestnictwem w konferencji ornitologicznej. Przypuszczenie, że Andrzej nielegalnie przekradł się do Finlandii ze Związku Radzieckiego, uważam za mało prawdopodobne. Zbyt ostre były tam wówczas ograniczenia poruszania się cudzoziemców i Andrzej nie zdołałby zorganizować tak ryzykownego przedsięwzięcia. Podczas     pobytu Andrzeja w Finlandii wymieniliśmy listy. Wkrótce wyjechał do Niemiec skąd napisał do mnie, ale        później nasze kontakty ustały, Miałem wiadomości, że był członkiem towarzystwa ornitologicznego Deutsche (lub Bawarskiego?) Ornithologische Geselschaft. Około 2010 r. dostałem do niego kontakt telefoniczny. W krótkiej (jedynej) rozmowie był powściągliwy i nie wykazywał chęci utrzymania dalszych kontaktów między nami. Powiedział mi o swoim zainteresowaniu poezją, m. in. przekładami (wspomniał o Herbercie) na niemiecki. Zorientowałem się, że chyba jest pensjonariuszem domu dla seniorów.

    W czasie naszej kilkuletniej (ale bliskiej) młodzieńczej przyjaźni znałem Andrzeja jako osobę o dużej (jak na jego wiek i ówczesny dostęp do źródeł) wiedzy ornitologicznej i znajomości literatury przedmiotu. Miał też doświadczenie w obserwacjach/rozpoznawaniu ptaków w terenie. Wiele uczyłem się od niego. Dobrze znał angielski (co wówczas było rzadkością) i miał kontakty w British Council. W życiu towarzyskim nie był atrakcyjny, a w wypowiedziach często mało komunikatywny. Mieszkał z rodzicami (mama – stomatolog) i z młodszą siostrą w domu przy Al. Jerozolimskich 83 m 7.

    WB

    Źródła:

    Marek Dobrowolski

    ANDRZEJ ZALESKI WSPOMINANY PRZEZ PRZYJACIELA

    Andrzej Zaleski miał ksywkę „Gruby”. Jego ojciec, Lucjan, służył w Ułanach Krechowieckich, a wobec syna był bardzo wymagający. Matka Jadwiga, pracowała w banku. W czasie Powstania Warszawskiego, po pacyfikacji Ochoty, rodzina została rozdzielona. Matka została z Andrzejem wywieziona na roboty do Niemiec, gdzie przeżywali ciężkie bombardowania Aliantów. Ojciec zginął w obozie koncentracyjnym w Niemczech.

    Po wojnie Andrzej z Mamą mieszkali w ocalałym domu przy ul. Grójeckiej 40, przy Placu Narutowicza, na parterze. Późno wieczorem Andrzej wpuszczał kolegów przez okno wychodzące na ulicę Barską, co pozwalało unikać tłumaczenia się opłacania dozorcy przy otwieraniu bramy.

    W swojej klasie był najsilniejszy, co czasem potwierdzał w bokserskich walkach po lekcjach. Były to zdarzenia bardzo przeżywane przez kolegów, uczestniczących tłumnie w tych spotkaniach.

    Z grupą kolegów z klasy budował na przystani przy Wale Miedzeszyńskim jacht żaglowy „Quiz”. Autorem projektu był Jurek Łyżwiński (późniejszy Komandor Polskiego Jacht Klubu): 35 m2 żagla (fok, grot, kliwer), mieczowy, składany maszt o wysokość 11 m. Wyciągany na zimę do stodoły w Mikołajkach, był przez wiele lat „siedzibą” wakacyjną Andrzeja Zaleskiego, kapitana Jurka Łyżwińskiego, Andrzeja Pulwarskiego oraz innych zapraszanych kolegów.

    Andrzej pasjonował się polowaniami podwodnymi z kuszą. Potrafił pływać i nurkować z fajką i maską pod woda kilka godzin. Wracał na biwak z rybami nanizanymi na linkę. Rekord to było kilkanaście okoni i szczupaków. Oprócz tego łowił ryby na wędkę z burty Quiza.

    Andrzej skończył Politechnikę Warszawską – specjalność samochody i ciągniki. Pracował w Warszawskiej Fabryce Samochodów a następnie w handlu zagranicznym, w tym w Centrali Metalexport. Wyjeżdżał do Francji na winobrania, stamtąd pojechał raz do Norwegii a w końcu do Kanady, gdzie pozostał na rok pracując w biurze projektowym. Po powrocie zabrano mu paszport na 10 lat.

    Był pasjonatem karawaningu, miał Poloneza z przyczepą kempingową. Próbował hodować rasowe psy, z Gracją, hartem Afgańskim na czele.

    Był wybitnym strzelcem i zawsze miał różne wiatrówki. Strzelał sportowo z pistoletu na warszawskiej Spójni. Brał udział w mistrzostwach Polski w strzelaniu do chowających się sylwetek, strzelanie do 5-ciu tarcz w ciągu 5-ciu lub 3-ech sekund. Andrzej kochał jeść (stąd ksywka „Gruby”), świetnie gotował i urządzał w swym małym mieszkaniu przy ul. Przechodniej znane wśród „Górali” przyjęcia.

    Andrzejowi zawsze towarzyszyły atrakcyjne dziewczyny. Żenił się dwa razy – z Alą z Poznania i Anią z Warszawy. Z drugiego małżeństwa miał syna Michała.

    Był erudytą i duszą towarzystwa. Aktywnie uczestniczył w działalności stowarzyszenia wychowańców Szkoły Górskiego. Był obecny przy przekazywaniu sztandaru ufundowanego reaktywowanej szkole im, Wojciecha Górskiego na Bielanach (LX Liceum Ogólnokształcące) Andrzej chorował na nowotwór, operował go nasz kolega Wojtek Noszczyk. Po operacji żył jeszcze kilka miesięcy.

    Źródła:

    Ewa Federowska

    EWA SPADŁA Z NIEBAI MYŚLAŁA ŻE JEST DUCHEM

    Był to ciepły, słoneczny dzień lata. Na pokładzie nie było kompletu pasażerów. Lecieli: mongolska delegacja, Amerykanka z córeczką, były amerykański pilot, obecnie korespondent w Moskwie i para amerykańskich turystów, udających się w podróż poślubną na emeryturze, wcześniej nie  mieli czasu i pieniędzy. Amerykanie siedzieli po przeciwnej stronie od wejścia. Meteo podało dobre warunki – lot był spokojny, włączony autopilot, więc odrobiłam z radiooperatorem lekcje angielskiego. W okolicach Moskwy zaskoczyła nas burza. Wieża podała przez radio, że mamy utrzymywać wysokość 400 metrów. Wyszłam z kabiny załogi i obserwowałam wariometr, który w tym egzemplarzu samolotu znajdował się również w kabinie pasażerskiej. Wahania byty ogromne: góra – dół. Sprawdziłam, czy wszyscy pasażerowie są przypięci. Para amerykanów, siedzących w drugim rzędzie, bardzo chorowała. Podałam im wodę i torebki, choć to nie  było łatwe. Turbulencja nie pozwoliła mi już na żadne działanie. Samolotem rzuciło tak, że zatoczyłam się na koniec kabiny i usiadłam na ostatnim fotelu przy wyjściu. Naprzeciwko siedział Amerykanin wpatrzony w okno. W chwilę potem, wciąż siedząc, uderzyłam głową w podsufitkę, wtedy pierwszy raz w życiu zapięłam pas bezpieczeństwa. Prawie równocześnie rozległ się przejmujący trzask łamiącego się metalu i chłodny pęd powietrza wyssał gazety i czasopisma z półki nad moją głową. Jak się rozliczę z brakującej prasy dolarowej – przemknęło mi przez myśl. Nastąpiła cisza i ciemność (po około czterech godzinach lotu, przy dwóch godzinach różnicy czasu, było już po godzinie 22:00). Myślałam, że jestem duchem. Miała być jasność wiekuista, a tu ciemność i tak już przez całą wieczność. Usłyszałam puknięcie w metal i poczułam chłód w stopie. To spadł mi pantofel. Jest mi zimno – więc nie jestem duchem – żyję! Zaczęłam we wszystkich znanych mi językach nawoływać pasażerów i załogę. Odezwał się Amerykanin: where are you – gdzie jesteś? Określiłam moje usytuowanie. Przypomniałam, że siedział po drugiej stronie przejścia, również w ostatnim fotelu. Powiedziałam mu, że kadłub leży na lewym boku, a ja wiszę na zapiętym pasie, bo wypadłam z fotela, za chwilę upadnę i pokaleczę się o blachy. I can not find you – nie mogę cię znaleźć. Usłyszałam kroki po błocie i zaległa cisza. Pomyślałam, że zemdlał – pewnie ranny, trzeba go ratować i innych też. Obutą stopą wymacałam okno – nie było plexiglasu – i trzymając się pasa usiadłam, jak mi się zdawało, na ramie okna. Izolacja rozwarstwiła się i wydostałam się między blachą a izolacją. Pamiętałam, że może być pożar i trzeba odnaleźć załogę i pasażerów i wszystkich ewakuować. Kiedy byłam już na zewnątrz, zobaczyłam, że kadłub kończy się na drugim rzędzie foteli (licząc od wejścia, które znajdowało się z tyłu kadłuba), a w tapicerkę foteli wbita jest blacha, jak szpilki w poduszkę do igieł. A więc to była moja osłona. Po prawej stronie kadłuba stała końcówka skrzydła oparła o pień brzozy. Po lewej stronie stał fragment drugiego skrzydła, blachą owinięty o pień  sosny – nie ma zbiorników, więc nie powinno się palić – obok leżał  wybudowany silnik. Nigdzie śladu człowieka! Wtedy odezwała się Amerykanka – krzyczała: my child, my child – moje dziecko. Poszłam w kierunku głosu i zapadłam się w błoto po kolana. Myślałam, że skoro byliśmy na podejściu do lądowania, zaraz nadejdzie pomoc, ale tak się nie stało. Nie było na co czekać. Zaczęłam zataczać rękami kręgi, mając ocalałą część kadłuba i ogon w centrum, spodziewając się, że w ten sposób natrafię na załogę i pasażerów. Wciąż  było ciemno, omijałam błoto w które się zapadałam. Miałam szum w uszach – jak w parowozowni, a może to hamownia silników, więc powinni być ludzie. Spostrzegłam światełka połyskujące wśród drzew. Może to wilki. Przypomniało mi się, że zimą rumuńska załoga rozbiła się w Rodopach. Gdy śniegi stopniały, załogę zidentyfikowano po obuwiu. Ciała zjadły wilki. Okazało się, że to migają światła samochodów. Szosa jest bardzo blisko – osłupiałam. A więc to nie jest odludzie – samolot nie wylądował i nikt nas nie szuka! Bezskutecznie usiłowałam zatrzymać przejeżdżające samochody osobowe i ciężarowe. Padało, kierowcy musieli widzieć w świetle reflektorów, że jestem w mundurze, umazana błotem, bosa i rozczochrana. Nikt się nie zatrzymywał. Bardzo powoli nadjeżdżał rozklekotany mały, dostawczy samochodzik. Zaryzykowałam, udałam, że rzucam się pod koła – kierowca, maleńki grubasek, zahamował. Przez uchylona szybę chwyciłam go za krawat, wolną ręką otworzyłam drzwi i wsiadłam. Powiedziałam co się stało i kazałam mu jechać do portu Wnukowo. Trząsł się ze strachu, płakał i tłumaczył, że jest na służbie, rozwozi prasę i właśnie jedzie z portu do Moskwy. Miałam przewagę, zaciskałam jego krawat, kazałam zapamiętać miejsce skąd mnie  zabrał i zawracać do portu. Na lotnisku chciał mi uciekać. Wlekąc nieszczęsnego kalekę na jego własnym krawacie, chciałam z sekcji odpraw zatelefonować do naszego przedstawiciela, kapitana Tadeusza HendzIa. Uniemożliwiono mi to. Nikt się mną nie zainteresował, choć mój wygląd wskazywał, że coś się stało. FIN AIR miał w Moskwie swego przedstawiciela. Zobaczyłam go jak wchodzi do swego biura. Wyjaśniłam mu, że mieliśmy wypadek i proszę żeby pomógł mi i zadzwonił do polskiego przedstawiciela, powinien być na lotnisku i istotnie był. Fin zareagował normalnie. On jeden na międzynarodowym lotnisku pomógł. Pomógł również przytrzymać wciąż wyrywającego się kierowcę. Z kapitanem Hendzlem i rozwozicielem gazet pojechaliśmy z powrotem. Jego obecność była istotna, ponieważ orientował się, w którym miejscu wsiadłam do jego mini furgonetki. Wkrótce pabiedą naszego przedstawiciela pojechałam do hotelu, w którym kwaterowały nasze załogi. Odnalazłam moją zmienniczkę Stenię Weigman. Załoga o niczym nie wiedziała. Wszyscy pojechali zaraz na lotnisko. Zostałam z koleżanką i wtedy poczułam, że jestem cała potłuczona. Czekała mnie wizyta licznej grupy umundurowanych oficjeli, którzy zadawali mi bardzo dziwaczne pytania. Rano poprosiłam o herbatę, były z tym niejakie trudności. Natomiast sanitariusz zrobił mi zastrzyk przeciwtężcowy, choć nie byłam ranna, miałam skaleczoną bosą stopę. Chciałam zatelefonować do rodziców ale nie było to możliwe. Już w Warszawie ojciec powiedział mi, że już był w Dyrekcji Lotu, która mieściła się wówczas na Hożej 39, dowiedzieć się kiedy przyleci ciało córki. Po trzech tygodniach i odbyciu obowiązkowych badań w „CEBULI” (tak w żargonie lotniczym nazywano Centralny Instytut Badań Lotniczo-Lekarskich) wróciłam na pokład do latania. W jakiś czas potem zwrócono się do mnie z propozycją współpracy z Urzędem Bezpieczeństwa. Ponieważ odmówiłam, odebrano mi paszport na 10 lat. Byłam uziemiona i pracowałam jako stewardesa naziemna. Następnie i tę pracę straciłam.

    Na tym kończy się wspomnienie katastrofy lotniczej, którą szczęśliwie przeżyła stewardesa Ewa Federowska, nasza szkolna koleżanka  (matura 1951), aktualnie członek komisji rewizyjnej Stowarzyszenia Wychowańców Szkoły Wojciecha Górskiego. Przytoczony tekst jest jej własnością intelektualną.

     Poniżej przytaczamy fachowy opis tego tragicznego wypadku lotniczego autorstwa Tadeusza Hendzla, pilota pełniącego w krytycznym dniu obowiązki przedstawiciela LOT w Moskwie.

    14 czerwca 1957 roku, załoga samolotu PLL LOT – IŁ-14 SP-LNF w składzie: kapitan – Władysław Snacki, II pilot – Mieczysław Pląder,  radiooperator – Michał Łukasiewicz, mechanik pokładowy – Marian Siemieniak, stewardesa – Ewa Federowska, wykonywała lot rejsowy nr 232 na trasie Warszawa – Moskwa,

    Samolot typu IŁ 14 SP-LNF

    Po przylocie nad moskiewskie lotnisko Wnukowo napotkali rozległą burzę. Kapitan Snacki zdecydował się na podejście do lądowania sądząc, że  kontrola ruchu lotniczego na Wnukowie pomoże mu w naprowadzaniu na kierunek pasa lądowania. Niestety, nie wykorzystywał chyba dwóch naprowadzających radiolatarni, służących także do zajmowania nad nimi  nakazanych wysokości. Pierwsze podejście było za wysokie i zdecydował się na ponowne podejście, nie utrzymując niestety nakazanej na tym lotnisku procedury. W gęstym deszczu zobaczyli prawdopodobnie światła podejścia i światła pasa. Postanowili zrobić krótką rundę, nie tracąc z oczu tych świateł. W skręcie, nie patrząc na przyrządy a jedynie na zauważone światła,  tracili wysokość i w odległości około 10 kilometrów od lotniska, prawie na prostej do lądowania uderzyli w ziemię [godz 23:12] Kabina z prawym skrzydłem owinęła się na grubym pniu drzewa. Cały kadłub za wyjątkiem tylnej części wraz ze statecznikami oderwał się i porozbijał o  drzewa. Wszyscy zginęli, za wyjątkiem tych którzy lecieli w tylnej części kadłuba. W tym ostatnim kawałku samolotu znajdował się rząd 4 foteli do których przypiętych było 3 pasażerów i stewardesa. Przeżyli i nie mieli najmniejszych skaleczeń. Widocznie w księdze losów ludzkich mieli zapis dalszego życia. Załoga złamała przepisy, ale w czasie sekcji zwłok nie stwierdzono alkoholu w ich ciałach.

    oprac.  Mieczysław Metler na podstawie artykułu Katastrofa lotnicza w Moskwie zamieszczonego 4 grudnia 2021 w blogu Krakowskiego Klubu Seniorów Lotnictwa (kksl.org/blog).

     

    Zainteresowanym szczegółami katastrofy samolotu PLL LOT pod Moskwą w czerwcu 1957 polecamy artykuł Janusza Wróbla Przed Smoleńskiem było Wnukowo, zamieszczony 13 kwietnia 2019 r w KALEJDOSKOPIE Weekendowym Magazynie „Dziennika Związkowego” wydawanego w Stanach Zjednoczonych od 1908 r. Autor zamieścił w nim wiele informacji dotyczących tragicznego, rejsowego lotu nr 232 oraz interesujące refleksje analityczne.

    W znanych z sieci źródłach bibliograficznych nazwisko stewardesy LOT podawane jest błędnie jako: Ewa Fedorowska. W powyższym tekście przyjęto prawidłową formę – Ewa Federowska. Należy jeszcze dodać, że Ewa Federowska jest fundatorką jednej z trzech kopii popiersia Wojciecha Górskiego,   przekazanej w roku 2021 szkole w Pamiątce. Szerzej  historię oryginalnej rzeźby i jej 3 kopii traktuje tekst W. Brańskiego „Klonowanie” Górskiego zamieszczony w zakładce O/W-pracowania.

    Źródła:

    Bibliografia

    Tadeusz Hendzel (Kapitan Maresz)  Wspomnienia pilota Polskich Linii Lotniczych LOT, Wydawnictwo  Wigo s.c., Warszawa 2008

    https://pl.wikipedia.org/wiki/Katastrofa_lotu_PLL_LOT_232

    https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/historia/1514326,1,katastrofa-polskiego-ila-14.read

    https://www.superkalejdoskop.com/index.php/joomla-license/149-przed-smolenskiem-bylo-wnukowo

    A.M.

    SZKOLNE KÓŁKO MOTORYZACYJNE

    Wydawnictwom uczniowskim okresu międzywojennego poświęcone jest większe opracowanie w dziale O/Wy-pracowania (W. Brański Wydawnictwa uczniowskie w okresie międzywojennym w Szkole Wojciecha Górskiego). Przywołaliśmy je też w kilka okruchach wspomnień. Mietek Metler (mat. 1952)  udostępnił ze swoich zbiorów brakujący nam numer „Pracy i Wiedzy” z 1939 r., w którym zamieszczony jest tekst o szkolnym kółku motoryzacyjnym.  Dla dzisiejszej młodzieży, zżytej z samochodami od dzieciństwa,  problemy organizacji szkolenia  w prowadzeniu pojazdów ich  rówieśników – z przed osiemdziesięciu przeszło lat – z pewnością nie będą fascynujące. Chodzi nam jednak o kontekst zbliżającej się wojny i świadomość tych młodych ludzi, że przyjdzie im być może brać w niej  aktywny udział, do czego należy się przygotować,  A więc motoryzacja nie dla samej wygody i przyjemności, ale jako obywatelski obowiązek.

    Ciekawostką jest wzmiankowane w tekście „dżentelmeńskie prawo jazdy”. Czy ktoś może przybliżyć nam jego funkcjonowanie?

    W książce Pamiątka 125-lecia szkoły Wojciecha Górskiego  zamieszczony jest tekst Zygmunta Peukera Komentarz do fotografii maturalnej z roku 1939, którego fragment opisuje indywidualny przebieg szkolenia motoryzacyjnego na zakupionym przez szkołę fiacie  508  i   końcowy egzamin  prowadzony przez  wybitnego specjalistę od motoryzacji inż. Rudolfa Rychtera. A wszystko to działo się na 3 miesiące przed wybuchem wojny.

     

    wb

     

     

     

    Osobistą relację ucznia z  przyspieszonego szkolenia  motoryzacyjnego w szkole w roku 1939 znaleźć można w okruchu Z. Peuker Komentarz do fotografii maturalnej z 1939 roku skomponowanym w oparciu o jego tekst  zamieszczony w książce Pamiątka 125-lecia Szkoły Wojciecha Górskiego.

    Źródła:

    1.Praca i Wiedza nr 2, 1939

    2. Pamiątka 125-lecia Szkoły Wojciecha Górskiego 1877-2002, Warszawa 2004

    Marek Dobrowolski

    ZBYSZKA KOWZĘ WSPOMINA MAREK DOBROWOLSKI (matura 1951)

    W szkole miałem ze Zbyszkiem tylko sporadyczne kontakty. Startowaliśmy razem w reprezentacji gimnastycznej szkoły, a raz zastępowałem go na bramce w reprezentacji szkoły w piłce nożnej. Boksował się kiedyś po lekcjach z naszym klasowym mistrzem od „nawalanek” Andrzejem Zaleskim „Grubym”, ale miał wspaniały refleks i nie dał się trafić.

    Ukończyliśmy studia na tym samym wydziale Politechniki Warszawskiej przy ul. Narbutta, robiąc dyplomy (Zbyszek w 1956r.) w katedrze spawalnictwa, utworzonej w latach 50-tych przez mojego Ojca, prof. Zygmunta Dobrowolskiego.

    Jeżdżąc sportowo na motocyklach w AZS (Akademickim Zrzeszeniu Sportowym), otrzymaliśmy dla naszej Sekcji Motorowej AZS butle z tlenem i acetylenem oraz palniki spawalnicze w fabryce „Perun” przy ul. Grochowskiej, gdzie przed wojną mój ojciec był Naczelnym Inżynierem. Jak przyjechaliśmy tam ze Zbyszkiem z odpowiednim pisemkiem z Politechniki, starzy pracownicy „Peruna” skojarzyli, że jestem synem ich przedwojennego dyrektora Zygmunta i bez wielkich ceregieli odpalili nam butle i sprzęt spawalniczy, co w tym czasie było sporym wyczynem gdyż sprzęt spawalniczy był ostro reglamentowany.

    Szykowaliśmy nasze motocykle w siedzibie sekcji motorowej AZS w piwnicach żeńskiego akademika, gdzie również zainstalowaliśmy butle i stanowisko do spawania.

    Zbyszek Kowza z Jankiem K………. w pomieszczeniach Sekcji Motorowej AZS (w tle butla do urządzenia spawalniczego).

    Zbyszek był wicemistrzem Polski w motokrosie w kategorii 175 ccm, na motocyklu ČZ pozyskanym po rajdowych mistrzostwach świata, słynnej „Sześciodniowce”. Ja byłem początkującym adeptem i jedynie zwykłym pomagierem Zbyszka. Tym niemniej dzięki Zbyszkowi miałem okazje jeździć na rajdowych motorach będących przedmiotem westchnień moich rówieśników, jak na przykład angielska BSA 500 Golden Star czy też rajdowy Junak 350.

    Część prac przy usprawnianiu silników naszych klubowych motocykli wykonywaliśmy, głównie Zbyszek i nasz drugi „as” Truskolaski (imienia niestety nie pamiętam), u Zbyszka w domu, na osiedlu Muranów. Tam miałem okazję poznać siostrę Zbyszka, Bożenę, aktorkę teatralna i filmową.

    To co wyrabiał Zbyszek u siebie w małym mieszkaniu na Nowolipkach jest naprawdę zadziwiające. Wykonał mocno użebrowaną, rajdową głowicę aluminiową metodą „wosku traconego”, pełno było tam części motocyklowych i stanowisko montażu „rasowanych” motocykli, głównie marki WFM produkowanych w Warszawie przy ul. Mińskiej. Ja w tej fabryce robiłem moją pracę dyplomową, projekt stanowiska do spawania ramy WFM. W nagrodę dostałem od fabryki wybrakowaną ramę motocykla WFM, którą w naszej „spawalni” w piwnicy akademika wyszykowaliśmy na „rajdówkę”.

    Zbyszek wynajmował garaż w suterynie willi na Sadybie. Grzebaliśmy tam przy naszych motocyklach. Przy garażu była mała „służbówka” gdzie Zbyszek czasem sypiał po pracach przy motocyklu do późnego wieczora. Z pomieszczenia tego korzystała też w pewnym okresie rozwodząca się z Andrzejem Wajdą aktorka, znajoma Bożeny, siostry Zbyszka.

    Zbyszek był entuzjastą nart, jeździł skuterem Osa w zimie do Zakopanego. Wracając raz wieczorem z nart, uderzył głową (był w berecie, kasków używano tylko w czasie wyścigów) w uszkodzony, opuszczający się gwałtownie szlaban kolejowy niedaleko Skarżyska. Leżał, z otwartą czaszką, uznany za martwego, przy kupie żwiru i miał szczęście, że akurat lekarz wracający pogotowiem od chorego, sprawdził że jeszcze oddycha, (kilka oddechów na minutę) i zabrał go do szpitala. Utworzyliśmy wtedy motocyklowy dyżur i jeden z nas był zawsze gotów, z motocyklem, do dyspozycji matki i rodziny Zbyszka, 24 godziny na dobę. Matce Zbyszka polecono w szpitalu zająć się przygotowaniem trumny, ale Zbysio, twarda sztuka, umierać nie miał zamiaru. W końcu wypisany na własne życzenie „uciekł” do Warszawy.

    Pamiętam jak po tym wypadku, znów jeździliśmy na motorach. Zbyszek nam opowiadał, że widzi podwójnie, ale motoru nie odstawił. Pamiętam, że zwierzył się nam po jakimś czasie, że odzyskał „pojedyncze” widzenie w wyniku uderzenia deską kreślarską w głowę, którą wiatr mu poderwał podczas przewożenia jej na kierownicy motocykla.

    Zbyszek potrafił przejechać non stop trasę Paryż-Warszawa motocyklem BSA 500. Zasnął wprawdzie za kierownica jakieś kilkadziesiąt kilometrów przed Warszawą, ale zdołał jeszcze miękko zjechać z jezdni na trawę i chwilę się przespać.

    Zbyszek był wyjątkowo taktownym młodzianem. Nigdy nie usłyszałem z jego ust przekleństwa lub „grubego” słowa. Był bardzo przyjaznym kompanem.

    Tyle wspomnień o Zbyszku. Umarł podobno na serce biegnąc do matki na któreś tam piętro po schodach, bo akurat popsuła się winda.

    Źródła:

    35-LAT WYJŚCIA ZE SMOLNEJ

    W zbiorach archiwalnych naszego stowarzyszenia spoczywa dwustronnie  drukowana,  złożona jak książeczka, kartka A4 zatytułowana jak wyżej  oraz datowana 22 czerwca 1990 r.  Czytając zapisany rójkolumnowo tekst szybko odkrywamy, że dotyczy on spotkania z okazji 35-leciai matury  uczniów szkoły na Smolnej z roku 1955.  Czyli z pewnością Górali/górszczaków, choć imię Założyciela  wspominał tylko jeden z uczestników spotkania (Maciej Kołczkowski, syn  górszczaka). Dobrze wiemy, że jednym z  maturzystów w  1955 roku był Krzysztof Zanussi, który zawsze odwołuje się do tradycji szkoły Wojciecha Górskiego., ale na tamte spotkanie nie przybył. Między wierszami i kolumnami można odczytać, że spotkało się wtedy 18  uczniów klasy XI c .

    Zamieszczamy facsimile  tego  wydawnictwa pisanego zwyczajowo w formie żartobliwej, jako okrucha historii naszej szkoły. Może ktoś z uczestników spotkania  przeczyta je z łezką w oku i odezwie się do nas, albo ktoś inny pomyśli, że warto utrwalić  na stronie stowarzyszenia spotkanie jago klasy.

     

    Zauważamy, że na liście adresowej uczestników spotkania, nie ma adresów poczty internetowej.

    wb

    Źródła:

    Mieczysław Zawadzki

    O PRZENOSINACH GÓRSZCZAKÓWDO LICEUM MIKOŁAJA REJAORAZ PROBLEMACHNIEWŁAŚCIWEGO ICH POCHODZENIA

    (fragment wywiadu prowadzonego przez K. Wojciechowskiego)

    Szkoła Górskiego w pierwszych dniach po wyzwoleniu mieściła się w starych budynkach przy ul. Nowogrodzkiej 34 i dopiero od roku 1947 rozpoczęła działalność przy ul. Smolnej 30, do której uczęszczaliśmy będąc mieszkańcami zrujnowanego śródmieścia.

    Jestem urodzony w Warszawie na ul. Złotej 4, pochodzę z rodziny rzemieślniczej. W okresie okupacji uczęszczałem do pierwszej klasy, naukę przerwałem w momencie wybuchu powstania warszawskiego, klasę drugą i trzecią robiłem na prywatnych kursach w Komorowie i do klasy czwartej zostałem przyjęty po powrocie do Warszawy do gimnazjum Górskiego. Potem gimnazjum zostało przeniesione na Smolną 30. Później było nazywane Gimnazjum Zamoyskiego. Szkoła została upaństwowiona w 1948 albo 1949 roku.

    Krzysztof: Jakie były motywy wyboru Liceum Reja?

    Mieczysław: Decyzja nie zależała od nas, ani rodziców. Decyzję usunięcia niektórych uczniów ze szkoły Górskiego podjęła ówczesna dyrekcja na skutek pewnie wymuszonej selekcji uczniów. Podłoże było polityczne i w zasadzie polegało na kontrolowanej przez władze PRL selekcji według pochodzenia uczniów. Ci, którzy nie byli pochodzenia robotniczo-chłopskiego lub zbliżonego do tego, lub nie byli prokomunistyczni zostali z tej szkoły wyproszeni. Jedyną szkołą, która w zasadzie oferowała dość długo możliwość przyjęcia takich banitów, było Liceum im. Mikołaja Reja. I w ten sposób gros naszych kolegów, znajomych również z innych szkół znalazło się w Liceum na placu Małachowskiego.

    Krzysztof: Nie bardzo zrozumiałem, co było tym minusem ideologicznym, że ciebie nie chciano zatrzymać u Górskiego.

    Mieczysław: Minusem – nie tylko moim – było to, że byłem dzieckiem rzemieślnika. Mój ojciec był tapicerem. Prywatnym właścicielem niewielkiego zakładu na Złotej 4 obijającego meble. Zakład przetrwał okupację, natomiast budynek został wyburzony po wojnie.

    Krzysztof: A przed wojną jakie tradycje miał ten zakład?

    Mieczysław: Zakład był prowadzony przez ojca od 1934 roku. Był przejęty od poprzedniego właściciela Bekingera, też tapicera warszawskiego.

    Krzysztof: A czy dziad, pradziad też byli rzemieślnikami tej specjalności?

    Mieczysław: Nie, mój ojciec pochodził z rodziny rolniczej, chłopskiej, był pierwszym w rodzinie, który doszedł do „wspaniałych osiągnięć” rzemieślniczych.

    Krzysztof: To nie były bagatelne osiągnięcia, dlatego że w okresie największego nasilenia komunizmu, w latach kiedy byliśmy w szkole podstawowej i u Reja w późnych latach czterdziestych i pięćdziesiątych, zawsze w procesji na Boże Ciało wszystkie cechy rzemieślnicze z kilkusetletnimi tra­dycjami szły ze sztandarami.

    Mieczysław: Nie tylko szły, poszczególne cechy tworzyły ołtarze na ulicy, cech tapicerów miał sporo do roboty, bo musiał te miejsca przygotować.

    Krzysztof: Czyli każdy cech miał swój ołtarz?

    Mieczysław: Może nie koniecznie każdy, ale grupa cechów.

    Krzysztof: Pamiętam ołtarz na rogu ulicy Koziej i Krakowskiego Przedmieścia, wiem, że tam się mieścił w pobliżu Cech Krawców, którego członkiem był, notabene, nasz laureat Nobla Władysław Reymont. Bardzo mnie interesują te tradycje warszawsko-rzemieślnicze.

    Mieczysław: Tradycje te przetrwały do czasów współczesnych. Cechy co prawda podupadają finansowo, ale trwają. Podupadają finansowo ze względu na zanik zapotrzebowania różnych branż. Stają się coraz mniejsze. Być może, że za­nikną zupełnie.

     

    Uczniowie, którzy w latach 1951-1952 zostali przeniesieni ze Szkoły Górskiego do Liceum im. Mikołaja Reja: Janusz Femik. Andrzej Fürstenberg, Tadeusz Jeżak. Maciej Kozłowski, Bohdan Maciejowski. Włodzimierz Rojewski. Mieczysław Zawadzki. Krzysztof Jan Wojciechowski.

     

    Źródła:

    K.J.Wojciechowski – Liceum imienia  Mikołaja Reja w Warszawie 1950- 1055 (Apogeum stalinizmu)/widziane z Cafe Gruz, Wydawnictwo M.M. , Pruszkow 2006

    Tadeusz Jeżak

    FERALNE SKUTKI ZABAW „ATOMÓWKAMI”I NIEWYPAŁAMI

    Ponieważ nasze mieszkanie na Chmielnej zostało po powstaniu spalone, w związku z tym przenieśliśmy się do domku letniskowego w Radości, który został przystosowany do zamieszkania przez cały rok. Radość na linii otwockiej to była taka troszeczkę prowincja, odbywały się pod kościołem odpusty. Na odpuście kupiłem sobie w tekturowym pudełeczku, w trocinach, tak zwane bombki atomowe, gliniane kuleczki, których było z tuzin. Bombki, zwane „atomówkami” miały dużą siłę eksplodującą. Ponieważ można było nimi miotać z normalnej procy, cieszyły się ogromnym powodzeniem i trudno je było dostać. Było wiele wypadków w szkołach, że np. ktoś został kaleką w następstwie wybuchu ćwierć kilograma atomówek w kieszeni, tak że słusznie wycofano je ze sprzedaży. W Warszawie kupowało się je na Tamce lub Zajęczej. Jak pamiętasz, nasze mundurki były bez kieszeni, była tylko jedna jedyna kieszonka na wysokości piersi, tam to pudełeczko włożyłem, chciałem się pochwalić kolegom, co mam. Na lekcji matematyki prowadzonej przez profesora Wodnickiego (przydomek nadany przez uczniów „Woda”) zacząłem opowiadać sąsiadowi w ławce swoje wrażenia z tego odpustu. I wtedy Wodnicki krzyknął – „Jeżak za drzwi!”. Wyszedłem za drzwi, a nasza klasa była na ostatnim piętrze, na ulicy Smolnej 30. Przedtem szkoła Wojciecha Górskiego czyli tak zwany „Góral” była na Nowogrodzkiej. Dokładnie pamiętam taką historię, tak jak my w Reju chodziliśmy do „Cafe Gruz”, to grupa starszych kolegów od Górskiego chodziła na teren kościoła św. Barbary i tam znaleźli dół, to był rok 1946, z granatnikami. Koledzy zaczęli jeden z granatników rozbierać. Coś eksplodowało i jatka była straszna, nawet mój starszy kolega, Andrzej Maciszewski. który w tej chwili jest znanym lekarzem ginekologiem, strasznie był pokiereszowany.[Porównaj w „Okruchach  tekst M.Metlera” TRAGICZNY WYBUCH].

    Jak powiedziałem zostałem wyrzucony przez profesora Wodnickiego. Siedzę sobie cichutko, żeby nikt specjalnie nie zwrócił na mnie uwagi, ale słyszę – na dole otwierają się drzwi i słychać jakieś kroki i jakieś głosy. A jak pamiętasz, klatka schodowa miała wewnątrz dosyć duży prześwit. Woźny, pan Franciszek otwiera drzwi i wchodzą trzy osoby. Chciałem zobaczyć kto, więc się wychyliłem przez tę balustradkę. W tym momencie wszystkie te bombki odpusto­we wyleciały z kieszonki na dół i naturalnie eksplodowały!!! Huk był potworny. Ludzie powyskakiwali ze wszystkich klas. Oczywiście rozpoczęła się olbrzymia afera, bo uznano, że ja zrobiłem to celowo, widząc wizytację z Kuratorium.

    Szkoła Wojciecha Górskiego była wtedy jeszcze szkołą prywatną, już w tym czasie niemile widzianą przez władze Polski Ludowej. Uznano to za akt sa­botażu. Oczywiście było pytanie: kto to zrobił? więc się przyznałem oraz po­wiedziałem jak to się stało i że ubolewam nad tym nieumyślnie spowodowanym wydarzeniem. Uznano to za pewną okoliczność łagodzącą. Powiedziano mi też, że mogę dokończyć tę klasę, ale dalej już w szkole Górskiego nie będę mógł się uczyć.

    Drugim powodem, dla którego nie mogłem zostać u Górskiego był fakt, że mój ojciec był prywatną inicjatywą. Miał pudełkarnię na Chmielnej 7, w tak zwanym „pasażu francuskim”, który ojciec zaadaptował na pudełkarnię. Robił bomboniery dla Wedla. Dobrze nam się powodziło, do szkoły przywoził mnie samochodem wandererem, to była limuzyna… Niesłychane w tych czasach.

    A. Prof. Wodnicki był łysawym panem, w średnim wieku i takiejże postury – energicznym i bezkompromisowym jeżeli chodzi o zachowanie się na jego i innych lekcjach. Uczył matematyki i był wychowawcą klasy. Klasa miał dwoje drzwi z małymi okienkami w górnej części. Jedne z drzwi, z tyłu, były zawsze zamknięte. Przed wejściem do klasy zawsze spoglądał w okienko i energicznie w nie pukał i jednocześnie groził palcami sygnalizując swoje nadejście. Po klasie przebiegał szmer i nerwowy dreszcz. Dawało się słyszeć porozumiewawcze ostrzeżenia: Uwaga „Woda” idzie!!! Strach nas paraliżował. Wszyscy starali się przybrać możliwie prawidłowe pozycje w ławkach; takie to były metody wychowawcze w latach 50.

    B. W latach 1951-1952 zostali przeniesieni ze Szkoły Górskiego do Liceum im. Mikołaja Reja: Janusz Femik. Andrzej Fürstenberg, Tadeusz Jeżak. Maciej Kozłowski, Bohdan Maciejowski. Włodzimierz Rojewski. Mieczysław Zawadzki. Krzysztof Jan Wojciechowski.

    Źródła:

    K.J.Wojciechowski – Liceum imienia  Mikołaja Reja w Warszawie 1950- 1055 (Apogeum stalinizmu)/widziane z Cafe Gruz, Wydawnictwo M.M. , Pruszkow 2006

    Zygmunt Peuker

    KOMENTARZ DO FOTOGRAFII MATURANEJ Z ROKU 1939

    Jest to fotografia maturzystów z maja 1939 r. Dzień, w którym fotografia została zrobiona trudno mi ustalić, ale z pewnością jest to albo druga połowa maja (raczej), albo początek czerwca 1939 r.

    Matura, którą zdawaliśmy w maju 1939 r. jako absolwenci II klasy liceum, była ostatnią przed II Wojną Światową maturą zdawaną w warunkach normalnych. Jednocześnie była to pierwsza i ostatnia matura w trybie ustroju szkolnego tzw. nowego typu (czteroklasowe gimnazjum o jednolitym profilu nauczania, które kończyło się tzw. małą maturą i dwuletnie liceum o profilowanym programie nauczania); największą część liceów stanowiły licea humanistyczne oraz matematyczno-fizyczne, i to w szkole W. Górskiego było właśnie matematyczno-fizycznym. Ponadto były bardzo nieliczne licea o profilu klasycznym oraz nieco liczniejsze o profilu przyrodniczym.

    OSOBY NA FOTOGRAFII. W pierwszym rzędzie od góry (od lewej) stoją maturzyści: Stanisław Magrzyk, Jan Gontarczyk (zmarł niedawno, syn właściciela znanego zakładu brązowniczego, który wykonał m.in. buławę dla marszałka E. Rydza Śmigłego; Janek dostarczył również replikę zwieńczenia drzewca sztandaru – sowę na książkach – która ma miejsce swojego obecnego pobytu na drzewcu sztandaru LX Liceum im. Wojciecha Górskiego; replikę, bo pierwszy egzemplarz tej sowy – może trochę innej, ale “ideowo” takiej samej – siedzącej na książkach, zakład ojca Janka wykonał specjalnie dla przedwojennej Szkoły Wojciecha Górskiego), Stefan Felsz (mój daleki kuzyn), Wojciech Reszczyński (był dowódcą jednego z powstańczych oddziałów AK, które w sierpniu 1944 r. zdobyły gmach PAST-y na ul. Zielnej), Andrzej Gużkowski, Wacław Andziak, Henryk(?) Biedrzycki, Ryszard Płonczyński (mój najbliższy kolega i przyjaciel, erudyta, który “wszystko znał i wiedział”, chociaż dla osobistego pożytku nie umiał tego wykorzystać; pracowaliśmy po wojnie kilkadziesiąt lat w tej samej instytucji – w Głównym Urzędzie Statystycz­nym, nie wiem, ile języków obcych znał, ale biegle – na pewno cztery, Eugeniusz Szczepankowski, Władysław Balasiński (zginął w czasie wojny).

    Jeszcze słowo co do tego pierwszego rzędu od góry. Wojtek Reszczyński był po wojnie przez wiele lat dyrektorem Izby Skarbowej w Iławie; Wacek Andziak miał przed wojną piękny motocykl 500-kę BMW z napędem kardanowym, a nie łańcuchowym, co w owym czasie było wielką techniczną nowością (ten typ motocykla zresztą nie zestarzał się do dzisiaj, tak był pięknie nowocześnie konstruktorsko i stylistycznie opracowany). Otóż Wacek jeździł tym motocyklem do szkoły, co dla Jego kolegów było pewnego rodzaju atrakcją, żeby nie rzec, sensacją. Ale tak się zdarzyło, że wkrótce po nim i mój Ojciec kupił motocykl, a właściwie dwa, jeden dla siebie, drugi dla mnie, zresztą w rezultacie sam nigdy nie jeździł, a jeżeli, to ze mną jako pasażerem na tylnym siodełku. Więc i ja jeździłem do szkoły motocyklem, wprawdzie dużo skromniejszym od wackowej“beemwuemki”, ale to jednak było coś niezwykłego.

    Z motoryzacją związane jest jeszcze ciekawsze wspomnienie. Oto szkoła, jak zawsze przodująca we wszystkim co dobre, nowoczesne, potrzebne etc., kupiła samochód, popularnego wówczas fiata 508. Po co? Zbliżała się wojna, co do tego nikt nie miał wątpliwości (nie my, ale nasi mądrzy nauczyciele), armia polska była słabo zmotoryzowana, stąd Szkoła chciała, aby każdy maturzysta razem ze świadectwem dojrzałości dostawał prawo jazdy. Kurs na prawo jazdy prowadził nauczyciel (czego uczył, nie pamiętam, naszej klasy nie uczył; może były to roboty ręczne?) Rudolf (to nazwisko, imienia nie pamiętam) Nie wiem dlaczego nie figuruje w wykazie nauczycieli szkoły w naszej książce. Po wojnie dochodziły do mnie różne wieści o nim z okresu okupacji, ale nie będę ich przytaczać, wszak działy się wtedy bardzo różne rzeczy, świadkowie nie żyją itd., a dla sprawy, o której piszę, nie ma to żadnego znaczenia).  Nie pamiętam, czy za kurs płaciliśmy dodatkowo, czy może opłatę obejmowało czesne.

    Jazdę egzaminacyjną na prawo jazdy odbywałem z inż. Adolfem Rychterem, legendą polskiej motoryzacji, wybitnym znawcą wszystkiego co dotyczy samochodu, jego konstrukcji, jazdy itd., autorem wielu książek z tego zakresu. Pierwsze podejście “zawaliłem”, gdyż egzaminator polecił mi jechać za konną furmanką, a wiadomo, że samochodem łatwiej jechać szybko niż wolno, zwłaszcza młodym adeptom sztuki szoferskiej (doskonale pamiętam gdzie to było: na rozszerzeniu ul. Narbutta w placyk przy ul. Kazimierzowskiej, gdzie dziś jest kino “Stolica”). Za furmanką jechać trudno, powierzchnia typu “kocie łby” powoduje trudności z utrzymaniem nogi na pedale gazu, w dodatku trzeci bieg zmieniłem od razu na pierwszy, co inż. Rychter skwitował pytaniem: “A jak pan schodzi z trzeciego piętra na parter, to od razu schodzi pan na pierwsze, czy najpierw na drugie?” Musiałem przyznać mu rację. Ale za kilka dni, na egzaminie poprawkowym odbytym w ruchliwym punkcie na placu Unii Lubelskiej, z fasonem podjechałem pod stojący tam do dzisiaj budynek rogatek mokotowskich, chciałem jechać dalej, ale inż. Rychter, wyraźnie zadowolony, powiedział: “Dziękuję, dziękuję, było świetnie.”

    Ten sam inż. Rychter wręczał nam na rozdaniu matur prawa jazdy i do dziś pamiętam jego słowa: “Panowie, pamiętajcie, że jechać szybko potrafi każdy głupiec, wystarczy nacisnąć pedał gazu, ale jeździć trzeba mądrze, i to jest o wiele trudniejsze”. Święte słowa. Nie na wiele, niestety, przydało mi się prawo jazdy – wojna była odległa tylko o 90 dni. Samochodu nie mieliśmy. Wprawdzie Ojciec przymierzał się do jego nabycia, ale hamulcem były nastroje wywołane zbliżaniem się wojny. Przydało mi się prawo jazdy do tego, że parę razy przejechałem się samochodami znajomych, w tym jeden raz pięknym sześciocylindrowym wozem marki Delage (może piszę ją niewłaściwie) należącym wówczas czy przedtem do Toli Mankiewiczówny. Miałem fotografię: ja przy kierownicy, ale przepadła w zawierusze wojennej. Do niczego więcej to prawo jazdy uzyskane w Szkole nie przydało mi się, samochodu nie prowadziłem i prowadzić nie będę, ale rozpisałem się o tym jako o świadectwie mądrości naszej Szkoły.

    Wracam do fotografii maturalnej. Rząd środkowy od lewej: Antoni Wąsowicz (syn lekarza) – zginął razem z młodszym swoim bratem, chyba Zbigniewem, absolwentem naszej Szkoły z okresu tajnego nauczania; Zbigniew Piłacik; Zygmunt Peuker (to ja); Zbigniew Wojciechowski (zaginął bez wieści w czasie wojny) – jesienią 1939 r. przychodził codziennie do moich Rodziców pytając, czy może już wróciłem (losy rzuciły mnie pod okupację sowiecką do Lidy, skąd, dzięki kilkutygodniowej serdecznej opiece obcych mi Polaków, po odkarmieniu, wyleczeniu itp., wróciłem w połowie listopada 1939 do Warszawy); Zygmunt Sójka – po wojnie profesor jednej z wyższych uczelni w Gdańsku, specjalista w zagadnieniach ekonomiki transportu morskiego; Bolesław Cudny – po wojnie wyższy oficer WP, ale “nie po linii wojskowej”, raczej naukowej, wykładowca w WAT czy podobnej uczelni; Leon Budziszewski; Jan Pełczyński (chyba najstarszy z klasy, bo repetował jakieś semestry) – oprócz czapki szkolnej zawsze nosił w teczce kapelusik, który wkładał z dala od szkoły, odpinał tarczę szkolną z zatrzasków i był “cywilem”. Kiedyś jednak tarczy nie odpiął, więc szedł z tarczą i w kapeluszu na głowie, co wzbudzało sensację przechodniów do momentu, w którym zorientował się, w czym rzecz. Zresztą z tą tarczą miał kłopoty, bo nasz wychowawca, Włodzimierz Krysicki (matematyk) żądał trwałego przymocowania tarczy do rękawa kurtki mundurowej i sprawdzając je łatwo wykrywał odstępstwa od zasad szkolnych, które, jeśli nie miały bardzo poważnych następstw, to tylko dlatego, że i ów wychowawca zdawał sobie sprawę z tego, że za kilka miesięcy wszyscy będziemy cywilami, więc gra nie warta świeczki.

    Pro domo sua* w 1939 r., a więc na kilka miesięcy przed maturą, Ojciec sprawił mi piękny “cywilny” garnitur, szyty zresztą u krawca na ul. Widok, który był niejako krawcem szkolnym, reperował, przerabiał mundurki etc. Garnitur uszyty był na miarę z doskonałej tkaniny, koloru jasnopopielatego. Chodziłem w nim na różne okazje pozaszkolne, do znajomych, do rodziny z Rodzicami itp. Wielu to zadziwi, ale Ojciec napisał w tej sprawie informację dla Szkoły typu: Informuję uprzejmie, że synowi mojemu, Zygmuntowi, kupiłem ubranie, w którym może być widziany poza szkołą.

    Dalej na fotografii (II rząd, środkowy): Leopold Korzeniewski (po wojnie mój długoletni najbliższy przyjaciel), mgr inż. elektryk, w szkole przez wiele lat członek orkiestry szkolnej, grał na wielu instrumentach dętych, trąbce, kornecie i in., potężne chłopisko (musiał mieć siłę, żeby dąć!); Jerzy Urbański, mgr inż. budownictwa projektant, ostatnio mieszka w Łodzi; Jerzy Lewiński, mgr inż. branży budowlanej, przyszedł do I klasy liceum naszej Szkoły z Korpusu Kadetów w Rawiczu. Pamiętam, że zanim sprawiono mu mundurek szkolny chodził w mundurze kadeckim, granatowym z żółtymi wypustkami; kolor wypustek różnił między sobą poszczególne Korpusy Kadetów, drugi był chyba we Lwowie, nie wiem, czy były dalsze. I ta czapka z błyszczącą blachą symbolizującą wybuch pocisku czy granatu, podobna do blach na czapkach naszego wojska Księstwa Warszawskiego. Był to przystojny chłopak, uczennice ze szkół żeńskich oglądały się za nim. Ostatni w tym rzędzie: Jerzy Tabeau – zamęczony przez gestapo.

    Na fotografii w trzecim rzędzie (najniższym) siedzą od lewej: maturzysta Tadeusz Koptas (chyba lekarz stomatolog); profesor Tadeusz Nassalski (język polski i propedeutyka filozofii, bo i taki przedmiot mieliśmy w klasie maturalnej); Włodzimierz Krysicki – nauczyciel i wychowawca (przezwisko “Szczur” powędrowało za nim do Łodzi, gdzie był profesorem m.in. szkół wyższych), świetny matematyk, wychowanek naszej Szkoły, jak zresztą wielu innych naszych profesorów, którzy dzięki temu traktowali nas jak swoich młodszych kolegów. Siedzący obok profesora Krysickiego to: Jerzy Górski – syn Wojciecha i Anieli Górskich i kurator fundacji ich imienia. I dalej, kolejno: Stanisław Bogdanowicz – dyrektor szkoły – matematyk i chyba filozof, Maria Szmalc** – zacna germanistka, Jan Sobecki – nauczyciel rysunków, ppor. rez. Michał Kuśmidrowicz – nauczyciel wychowania fizycznego, zwanego dawniej po prostu gimnastyką, a ponadto szef szkolnego hufca Przysposobienia Wojskowego (jako jeden z nielicznych hufców, a może jedyny, miał prawo noszenia, do obowiązujących powszechnie mundurów PW, własnych czapek szkolnych, a nie obowiązujących powszechnie w PW okrągłych “maciejówek”), profesor Stanisław Bogatkiewicz – ulubiony przez uczniów historyk. W ostatniej, maturalnej klasie prowadził również (chyba jedną godzinę tygodniowo w sobotę na ostatniej lekcji) tzw. zagadnienia życia współczesnego, które sprowadzały się do serdecznych rozmów na temat naszych planów życiowych itp. Zapraszał nas, tak samo jak profesor Nassalski, jednorazowo po kilku do swojego mieszkania, gdzie te rozmowy kontynuowaliśmy. Czy są teraz tacy nauczyciele? Nie wiem, jeśli są, to dobrze, jeśli ich nie ma, to bardzo źle.

    Dalej, na prawo od profesora Bogatkiewicza, siedzi Stanisław Keck, również absolwent naszej Szkoły, historyk i prawnik, po wojnie pracował owocnie w biurze prawnym Urzędu Rady Ministrów. Ostatni po prawej siedzi maturzysta Zbigniew Grzegołowski, szef klasowego PW; po wojnie przebywał w Anglii, ale wrócił do kraju, mieszka (jeśli żyje, a chyba tak) w Falenicy wraz z żoną Angielką.

    Na fotografii brak jest na pewno (a może i innych, pamięć zawodna, to już 62 lata) Karola Małcużyńskiego, który zdał z nami razem maturę, a mieszkał wówczas chyba w Milanówku i na to nasze ostatnie szkolne spotkanie nie przybył. Na fotografii z prawej i lewej strony u dołu są widoczne fragmentu stołów, przy których odbyło się to nasze ostatnie w tym gronie spotkanie jako klasy i jako maturzystów. (Matury nie zdał wtedy jeden nasz kolega, ale zdał ją w okresie tajnego nauczania; nazwiska świadomie nie wymieniam). Ani studniówki ani balu maturalnego nie było, ale nie dlatego, żeby nam tego broniono, lecz ze względu na nastroje przesiąknięte widmem zbliżającej się wojny, którym i my – jak całe społeczeństwo – ulegaliśmy (ja w każdym razie odczuwałem je bardzo silnie i dziś pamiętam to doskonale). Nie potrafię sobie uświadomić, w jakim pomieszczeniu ta fotografia została zrobiona; w tle widoczna jest klatka schodowa, nie jest to zatem klasa, jak przez mgłę przypominam sobie, że był tego typu hol, ale nie pamiętam, na którym piętrze.

    Słowo o koledze Zygmuncie Sójce (rząd środkowy, piąty od lewej). Razem z Zygmuntem ukończyliśmy Państwowe Gimnazjum im. Tadeusza Czackiego na ul. Kapucyńskiej (teraz pusta przestrzeń i stok wykopu trasy W-Z; był tam kamień upamiętniający miejsce, w którym stał budynek szkoły, widać go było z okna tramwaju – nie wiem, czy jest tam do dzisiaj) i razem przeszliśmy do liceum przy szkole Wojciecha Górskiego i to liceum w maju 1939 r. ukończyliśmy maturą. Gimnazjum im. Tadeusza Czackiego (do dzisiaj istnieje szkoła mająca go za patrona) było szkołą o dobrym, a może nawet bardzo dobrym poziomie nauczania, z wieloma nauczycielami starej daty, świetnymi fachowcami. Dyrektorem szkoły był słynny “dyro Sop” – Eugeniusz Sopoćko. Szczegóły o tej szkole – w książce Stanisława Dunikowskiego Szkoła im. Tadeusza Czackiego w Warszawie 1876-1976 (PIW 1977).

    I na koniec, w książce „Wojciech Górski i jego szkoła”, na stronach 506 i 520 wymieniony jest, wśród maturzystów II półrocza roku szkolnego 1926/27, Zbigniew Peuker, mój starszy brat. Dzieliła nas różnica 14 lat. Brat, ppor.(w czasie wojny por.) rezerwy, jest pochowany w kwaterze żołnierskiej na cmentarzu we wsi Wojcieszków koło Łukowa (nazwisko jego, jak zwykle zniekształcone, jest wymienione w książkach o kampanii wrześniowej). Śmierć jego obrosła w Wojcieszkowie legendą, według której brat popełnił samobójstwo, nie chcąc dostać się ani do niemieckiej, ani sowieckiej niewoli. Tak zresztą ojcu zapowiedział, kiedy w ostatnich dniach sierpnia 1939 wyjeżdżał na mobilizację, zaś rewolucję bolszewicką przeżył z Mamą w Rosji, więc dobrze wiedział, do czego są zdolni sowieci.

    ——————————————

    * We własnej sprawie.

    ** Raczej używało się (nawet jeszcze po wojnie) formy: Szmalcówna.

    Tekst ten jest kopią (z małymi skrótami) tekstu zamieszczonego w jednodniówce „Pamiątka 125-lecia szkoły Wojciecha Górskiego” wydanej w 2004 roku.  Zamieszczamy go ze względu na bogatą  identyfikację osób występujących na zdjęciu, w tym kadry pedagogicznej, i co więcej – szkicowe przedstawienie losów swoich kolegów-maturzystów,  opuszczających szkołę w tym znamiennym roku 1939. Zygmunt Peuker, od samego początku naszej przedłużającej się kadencji, żywo wspomagał działania zarządu stowarzyszenia  wychowańców,  utwierdzając nas w przekonaniu, że podejmowane działania mają sens. 

    Zwracamy uwagę czytelnika, że kwestii przyspieszonej motoryzacji w szkole poświęcony jest w dziale Okruchów tekst Szkolne kółko motoryzacyjne. 

    wb

     

    Źródła:

    W.Brański (red.) – Pamiątka 125-lecia Szkoły Wojciecha Górskiego 1877-2002, Warszawa 2004

    J.Lasocki, J.Majdecki (red.) – Wojciech Górski i jego szkoła, PIW (Biblioteka Syrenki) 1982

    Roman Broszkiewicz

    „GRUPA WOJTKA” (PIĘTOWSKIEGO)BŁONIE 25 IV 1948

    Zakończenie dwudniowych imienin Jurka Oziemskiego w Błoniu, 25.IV.1948r.

    Od lewej panowie: Jerzy Oziemski, Zbigniew Krasiński, Andrzej Ilecki, Marek Gintowt, Roman Broszkiewicz, Wojciech Piętowski; panie: Nawojka (kuzynka Piętowskiego, nazwiska nie pamiętam, już wtedy narzeczona, a wkrótce żona Ileckiego; siostry Krystyna i Katarzyna Zachwatowicz (wydaje mi się, że Zachwatowicze byli rodziną lub przyjaciółmi Oziemskich). Panowie to „Grupa Wojtka”, do której należał jeszcze Zbigniew Wolański, nieobecny na tych imieninach. Było to grono bardzo bliskich przyjaciół, trzymających się razem tak w szkole, jak poza nią i to bardzo długo. Grupa spotykała się często u Wojtka, który, w powojennej Warszawie, miał bardzo duże mieszkanie. Wojtek nie był przywódca grupy, która była zupełnie demokratyczna. Dalsze związki jej członków były już rodzinne bo Oziemski także ożenił się z kuzynką Wojtka, a Gintowt z jego siostrą. Grupa miała swój hymn (tango Pod starą latarnią) i wiersz, napisany przez Ileckiego.

    Źródła:

    Roman Broszkiewicz – patrz Biogramy

    Jerzy Oziemski –  patrz Biogramy

    Wojciech Piętowski – patrz Biogramy

    Zbigniew Wolański – Internet (dziennikarz muzyczny, autor radiowych i telewizyjnych reportaży)

    LIST BOHDANA PECZYŃSKIEGO DO MIETKA METLERA (28.01.2012)

    Drogi Mietku, 

    Jestem zażenowany Waszą pozytywną i ciepłą opinią o mojej książce•. Przypuszczam, że zaważyło na niej, przynajmniej – co nie co, nasze wspólne dzieciństwo i chmurna i durna młodość. Ale wcale nie mam zamiaru ukrywać, że jest mi miło.

    Zaskoczyłeś mnie i sprowokowałeś, no to teraz będę musiał trochę poopowiadać.

    Napisałem tę książkę ze złości na moich ‘zstępnych’. Mam córkę Dominikę i syna Toma (Tomka). Oboje dorośli. Zawsze narzekali na trudne dzieciństwo, no bo przecież nosili dziwaczne nazwisko, a tata nie miał ani żaglówki, ani letniskowego domku, ani nawet samochodu, nie mówiąc już o wakacjach na Majorce (przynajmniej w pierwszym okresie naszego pobytu w Szwecji). Po prostu bieda z nędzą w porównaniu z innymi dziećmi. Tu muszę nadmienić, że Dominika, w momencie naszego ‘wyjazdu’ (1977 r.) miała już prawie 7 lat i ukończyła właśnie, z wyróżnieniem, przedszkole uniwersyteckie na Karowej. Tata miał Fiata 125P, którym woził Dominikę do i z przedszkola i miał więcej pieniędzy niż potrafił wydać. Dominika raptem z górnej półki trafiła na dolną.

    To prawdopodobnie było powodem, że nigdy nie mieli czasu, ani chęci posłuchać o moim dzieciństwie.

    Widocznie złość jest wystarczająco silnym uczuciem, aby wyciągnąć z wnętrza, zwichniętego zawodowo inżyniera, trochę czegoś nie inżynierskiego. Poza tym w szkole, z polskiego, miałem przeważnie: 3- z gramatyki i 4+ za zawartość.

    Chcę Cię jednak uspokoić. Moja relatywnie dobra pozycja socjalna nie była spowodowana ukłonami w stronę ‘władzy’. Nigdy nie należałem do ZMP, nigdy nie należałem do ZSP, nigdy nie należałem do PZPR ani innej ‘partii’ satelitarnej, nie byłem też tajnym agentem. Jedyny ‘grzech’, jaki popełniłem to to, że pozwoliłem wybrać mnie na przewodniczącego wydziałowej organizacji związków zawodowych. A jak to było opowiem.

    Pracowałem jako projektant w Biurze Projektów ‘Mostostal’ projektując budowę petrochemii w Płocku. Rysowałem coraz większe zbiorniki i coraz grubsze rury, bo wycena projektu, czyli nasza premia zależała od ilości decymetrów kwadratowych rysunków projektu. Nasza pani sekretarka, która przepisywała nasze opisy i instrukcje zawsze używała podwójnych odstępów między wierszami. Zbrzydło mi to, a razem z ‘tym’ mechanika i technologia. Taki wydział skończyłem po szkole. Mechaniczny-Technologiczny (dawna szkoła wyższa Wawelberga).

    Zacząłem pracować w Zakładach Radiowych ‘Kasprzak’ w dziale Elektronicznego Przetwarzania Danych (tak to się nazywało) i wstąpiłem sobie na wydział ‘organizacji i zarządzania przedsiębiorstw’ PW (management). Z czasem zostałem kierownikiem działu Projektowania Systemów Komputerowych i przewodniczącym. ‘Kasprzak’ dostał w darze od jakiejś organizacji dobroczynnej angielski komputer ICL. Ten PC’et, który ty masz w domu jest pewnie 10 razy ‘silniejszy’ niż to na czym ja tam pracowałem, ale ja robiłem z tym cuda. Był sobie też taki pan Przysucha, pierwszy sekretarz zakładowej organizacji partyjnej, który zawziął się, że z tego młodego i  inteligentnego człowieka zrobi członka partii. Stąd moja funkcja związkowa i prawdopodobnie – stanowisko kierownika.

    Jak to było wtedy w zwyczaju, z okazji jakiegoś ‘święta’, zarządy wydziałowych organizacji związkowych dostały prezenty, gratyfikacje za wierną służbę. My dostaliśmy jeden magnetofon, dwa odbiorniki radiowe i cztery takie małe przenośne odbiorniki na baterie. Normalnie była to łapówka dla zarządów, a co zrobił Peczyński? – zwołał zebranie załogi wydziału i rozlosował to wszystko.

    W zakładzie (załoga 6000 ludzi) zapanowała cisza, ale członkowie tego i owego zaczęli na mnie patrzeć jak na wariata.

    To też mnie zdenerwowało. Na jakiejś konferencji zawodowców spotkałem przyjaciół z tego mojego drugiego fakultetu. Na gwałt potrzebowali kogoś kto potrafił. Zapisałem się, jako najstarszy projektant, do pracowni przetwarzania danych w BP ‘Motoprojekt’. Obroniłem pracę dyplomową z wynikiem: praca dyplomowa ‘5’, obrona pracy ‘5’ (bo nikt z moich oponentów nie wiedział co to jest przetwarzanie danych).

    Nastał tow. Gierek. Wszystkim naiwnym, takim jak ja, wydawało się, że taki światowy człowiek, który lata spędził na ‘zachodzie’, widział jak to tam jest i nie jest do końca przesiąknięty propagandą, potrafi przywrócić nam, chociaż trochę europejskości. USA pozwoliło mu kupić (nie tylko ja byłem naiwny) 5 czy 6 komputerów IBM 370. To była czołówka komputerów ogólnego przeznaczenia. Byłem jednym z 10-ciu, może 20-tu, którzy wiedzieli co z tym zrobić. Posypały się ‘chałtury’. Zarabiałem kolosalnie jako najstarszy projektant w ‘Motoprojekcie’ i jeszcze sporo więcej na wszystkich t.zw. pracach zleconych. To jako wyjaśnienie mojej pozycji socjalnej.

    To jednak z czasem też mi zbrzydło. Zawitała beznadzieja. Powstał KOR – garstka odważnych. Zaczęły się strajki w Ursusie tłamszone siłą jak zwykle. Wróciła beznadzieja.

    Niektórzy twierdzą, że gdybym został… Ale nie zostałem.

    BP  28.01.2012

    • Bohdan Peczyński – Tato, Wyd. Polonica 2010

    Patrz biogram Bohdana Peczyńskiego na podstronie BIOGRAMY

    Źródła:

    Archiwum Mieczysława Metlera

    UCZNIOWIE SZKOŁY WOJCIECHA GÓRSKIEGOWOBEC WOJNY 1920 ROKU

    Rozszerzona kwerenda informacji biograficznych Ryszarda Przelaskowskiego (patrz zakładka) przyniosła również ciekawe wiadomości na temat działalności Szkoły Wojciecha Górskiego w 1920 roku. Poniżej przytaczamy fragmenty dwóch artykułów opublikowanych w Rocznikach Humanistycznych, czasopiśmie wydawanym od 1949 w Lublinie przez Towarzystwo Naukowe Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. W pierwszym artykule Mirosława Meisel pisze:

    (…) W połowie maja 1920 roku młodzież polska masowo wstępowała do wojska albo do samoobrony miasta Mińska. R. Przelaskowski podobnie jak inni „W roku 1920 podczas najazdu nieprzyjaciół stanął do obrony Ojczyzny w szeregach armii ochotniczej”. (…) Trudno dotrzeć do informacji przybliżających ten okres życia R. Przelaskowskiego. Wiadomo, że wkrótce, bo w listopadzie 1920 roku, został przyjęty do ósmej klasy w Gimnazjum Męskim Wojciecha Górskiego w Warszawie, specjalnie zorganizowanej dla uczniów – byłych żołnierzy. Jego świadectwo dojrzałości, a szczególnie dwie na nim oceny: z religii – celująca i z historii powszechnej i Polski – bardzo dobra, świadczą dobitnie o jego zainteresowaniach i zdolnościach. Te dadzą się poznać po przeczytaniu jego młodzieńczych wierszy, pełnych nastroju i liryzmu. (…)

    W drugim artykule, pióra Stanisława Gajewskiego czytamy:

    (…) Początki „Juventus” sięgają 1018 r. Wtedy to ks. Szwejnic, prefekt szkół polskich w Petersburgu, zmuszony do opuszczenia miasta, zatrzymał się w rodzinnym Mińsku Litewskim, zajętym wówczas przez Niemców. Jesienią tegoż roku ks. Szwejnic zorganizował tajne (przed Niemcami) stowarzyszenie „Juventus Christiana”, w którym znalazła się młodzież starszych klas licealnych. (…) Dalsze wypadki przerwały jednak jej działalność, bowiem 11 VII 1920 roku Mińsk powtórnie zajęły wojska radzieckie, a młodzież „Juventus” znalazła się bądź w wojsku polskim, do którego również wstąpił ks. Szwejnic (kapelan przy Dekanacie Frontu Północnego), bądź wyjechała do Polski centralnej. Część tej młodzieży po zakończeniu działań wojennych odnalazła się w Warszawie. Ulokowano ją w internacie prywatnego gimnazjum Wojciecha Górskiego i zorganizowano dla niej naukę z zakresu ósmej klasy licealnej. (…)

    Wydaje się, że na tle obecnych dyskusji na temat edukacyjnych zasad programowych oraz ich walorów patriotycznych, wypada przypomnieć piękną, pożyteczną działalność jaką, w warunkach zagrożenia naszej państwowości, pełniła posiłkowo w latach 1920 – 1921 szkoła Wojciecha Górskiego w Warszawie.

    oprac. M.M.

    Źródła:

    MIROSŁAWA MEISEL RYSZARD PRZELASKOWSKI JAKO WSPÓŁZAŁOŻYCIEL IUVENTUS CHRISTIANA, ROCZNIKI HUMANISTYCZNE, Tom XXX , zeszyt 2, 1982

    Bibl. KUL, Sek. Ręk., Materiały po Ryszardzie Przelaskowskim, Rps 1207, Zaświadczenie Komisji Egzaminacyjnej, nr 522 z dnia 17 VI 1925 roku.

    STANISŁAW GAJEWSKI, STOWARZYSZENIE KATOLICKIEJ MŁODZIEŻY AKADEMICKIEJ „JUVENTUS CHRISTIANA” (1921−1949), ROCZNIKI HUMANISTYCZNE, Tom XXXVI, zeszyt 2, 1988

    ZAGADKOWA ŚMIERĆ DWOJGA ABSOLWENTÓW W ALGIERII

    Jest to najbardziej wstrząsająca i dotychczas niewyjaśniona historia powojennych absolwentów Szkoły Górskiego Tamary Marii Lipki oraz Andrzeja Jana Kochanowskiego. Oboje ukończyli Szkołę i otrzymali świadectwa dojrzałości w 1952 roku, ucząc się w równoległej do mojej klasie 11 B. Nie wiemy, czy uczucie pomiędzy nimi rozwinęło się jeszcze w latach szkolnych. Tamara była szczupłą, bardzo ładną, subtelną blondynką o zwracającej uwagę urodzie, a Andrzej wysokim mężczyzną o sportowej sylwetce. W każdym razie tacy pozostali do dziś w mojej pamięci. Niespodziewana śmierć Tamary i Andrzeja była tematem emocjonalnych rozmów pomiędzy absolwentami z obu klas rocznika maturalnego 1952. Poza tym, o wydarzeniach tych opowiedział mi przypadkowo spotkany, zrozpaczony ojciec Andrzeja.

    Po maturze Tamara ukończyła studia na Akademii Medycznej, a Andrzej uzyskał tytuł inżyniera o specjalności elektrotechnicznej na Politechnice Warszawskiej. O ich planach życiowych wiemy niewiele. Przyjaciele byli przekonani, że z pewnością planowali sformalizowanie uczucia związkiem małżeńskim, być może po tzw. okrzepnięciu zawodowym i stabilizacji sytuacji ekonomicznej. Takie pragmatyczne podejście było dość popularne wśród młodych ludzi, gdyż polskie władze paszportowe z reguły uniemożliwiały małżeństwom wspólny wyjazd zagranicę.

    Nie pamiętam dokładnej daty wydarzenia, ale miało ono miejsce w okresie apogeum eksportu polskiej myśli naukowej, technicznej i zawodowej do tzw. krajów trzeciego świata, czyli w latach sześćdziesiątych i ich przełomie na siedemdziesiąte ubiegłego wieku. Pomimo wielu formalnych ograniczeń, zarobek w walucie wymienialnej był bardzo korzystny umożliwiając zakupy tzw. deficytowych produktów (samochodu, materiałów budowlanych, towarów uważanych za luksusowe itp., a później nawet mieszkania) w specjalnych dewizowych sklepach Pewexu i Baltony. W zamian Polservice ściągał bez skrupułów od wysłanego specjalisty kilkadziesiąt procent lichwiarskiego haraczu dewizowego „a konto” zagranicznego wynagrodzenia.

    Wiadomo, każdy chciał wyjechać. Dla wielu ludzi to był przełom, urządzali się w ten sposób. Na tego typu kontrakcie za granicą zarabiało się kilkanaście razy więcej niż można było zarobić w Polsce. Przeciętna stawka specjalisty, inżyniera czy lekarza, wynosiła około pięciuset dolarów (miesięcznie – M.M.). W Polsce zarabiało się od dwudziestu do pięćdziesięciu. Po trzyletnim pobycie w takiej Turcji czy Iraku można było kupić mieszkanie, albo działkę na obrzeżach Warszawy i z oszczędności wybudować dom. Bez odkładania grosza do grosza, tylko tak normalnie. Takie były proporcje.(…) Przykładowo, gdy Algieria potrzebowała trzystu lekarzy, Polservice ich wynajdował i wysyłał. (fragment wywiadu J.Sawickiej) 

    Z oferowanych możliwości skorzystała Tamara Lipka, która po pozytywnym spełnieniu warunków kwalifikacji, uzyskała kontrakt na pracę w Algierii w szpitalu w Oranie. Pracując w Algierii i wykorzystując znajomości wystarała się o algierską ofertę pracy dla Andrzeja. Andrzej załatwił pomyślnie wszystkie formalności w Polservice i szykował się do wyjazdu do Algierii.

    I wtedy przyszła do Warszawy wstrząsająca wiadomość: „Dr Tamara Lipka nie żyje. Wszystko wskazuje na to, że została zamordowana.”. Nadchodzące wiadomości były bardzo skąpe, często sprzeczne, ale niewyobrażalnie dramatyczne. Były wśród nich także strzępki informacji o próbach molestowania Tamary w miejscu pracy i zabójstwie w afekcie. Zamiast do nowej pracy Andrzej poleciał do Algierii po ciało Tamary. I wtedy zaczął się drugi akt tragedii. Po przylocie Andrzej rozpoczął na własną rękę dochodzenie o przyczynach i okolicznościach śmierci Tamary. O jego przebiegu i wynikach nic nie wiemy, jednak musiał odkryć coś istotnego, gdyż późniejszy bieg wydarzeń jest uzasadnieniem tej hipotezy.

    Samolot LOTu szykuje się do przelotu z Algierii do Warszawy. Na jego pokładzie wśród pasażerów jest Andrzej Kochanowski, a w luku towarowo – bagażowym zaplombowana trumna z ciałem Tamary Lipki. Pozostaje kilka minut do kołowania i startu samolotu. I wtedy przez wewnętrzne głośniki daje się słyszeć komunikat:  Monsieur Andre Kochanowski proszony jest o udanie się do biura linii lotniczych w bardzo ważnej sprawie. Andrzej opuszcza samolot. Po wielu godzinach oczekiwania samolot leci do Polski bez jednego z pasażerów.

    Kilka dni później ciało Andrzeja Kochanowskiego zostało znalezione na przedmieściu miasta (Algieru?) roztrzaskane na chodniku otaczającym wysoki budynek. I na tym kończy się, dostępna nam informacja o tragedii dwojga wychowanków Szkoły Górskiego. Czyżby p?lityka utrzymywania dobrych stosunków z krajami Afryki, a zwłaszcza Maghrebu, nie pozwalała na publikowanie wiadomości o sytuacjach konfliktowych oraz wynikach śledztwa naszych służb dyplomatycznych, nawet jeśli było prowadzone w tym szczególnym przypadku?

    We wspólnym pogrzebie Tamary i Andrzeja na warszawskich Powązkach wzięły liczny udział koleżanki i koledzy ze Szkoły Górskiego. W ceremonii dominowała atmosfera żalu z powodu tragicznie przerwanego życia i uczucia młodych ludzi oraz gorycz wobec braku skutecznego postępowania w wykryciu i ukaraniu sprawców tragedii.

    A może pośród maturzystów – „górali” rocznika 1952 (i nie tylko) są osoby, które mogą wnieść dodatkowe informacje do niewyobrażalnej tragedii pary naszych szkolnych Przyjaciół ?

    Mieczysław Metler

    Źródła:

    Joanna Sawicka Polska na eksport (wywiad), Kontakt 17/2011 

    Jednodniówka jubileuszowa 1877 – 1947, Szkoły fundacyjne p. w. św. Wojciecha, Warszawa 1947

    Lasocki Jan, Majdecki Jan (red.) – Wojciech Górski i jego szkoła, PIW (Biblioteka Syrenki) 1982

    WIECH STARSZYM KOLEGĄ STEFANA WYSZYŃSKIEGO BYŁ

    Stefan Wiechecki, znany jako „Wiech”, urodził w 1896 roku. Pięć lat później przyszedł na świat późniejszy kardynał Wyszyński, też Stefan. Obaj byli uczniami gimnazjum Wojciecha Górskiego, a ich nauczycielem był Norbert Barlicki.

    Trudno powiedzieć, czy uczęszczając do tej samej szkoły kolegowali się ze sobą.

    W każdym razie Stefan Wyszyński w 1969 roku, będąc już prymasem, w liście adresowanym do Wiecha zwraca się do niego Dobry Kolego i pisze dalej:

    Mam w sercu wiele sympatii dla wytrwałego zbieracza i miłośnika osobliwości języka mieszkańców przedmieść Warszawy. Podzielam tę miłość ku tradycjom autentycznej Warszawy. Należę do wiernych miłośników książek Kolegi, z których poznaję wiele osobliwości społeczno-obyczajowych Stolicy. Ma to duże znaczenie dla pasterza Warszawy tym więcej, że zbierane przez Kolegę okruchy są autentyczne.

    W innym fragmencie tego listu czytamy:

    Zachowuję wiele sentymentu dla wszystkiego, co łączy się z wspólną naszą szkołą imienia W. Górskiego i dla wszystkich, którzy przez nią przeszli…

    Stefan Wiechecki, po zdaniu matury w 1916 r. w warszawskim Gimnazjum Wojciecha Górskiego, wstąpił do I Brygady Legionów Polskich, a w 1920 r. wziął udział w wojnie polsko-bolszewickiej w 2. pułku ułanów i został odznaczony Krzyżem Walecznych.

    O swoich próbach pisania w języku gwarowym w czasie nauki w  gimnazjum Górskiego pisał Wechecki tak: Trafiłem na światłego pedagoga polonistę, który nie podszedł do gwary po belfersku, traktując ją jak zepsutą mowę polską, ale uważał gwarę za ludowy język warszawski, który należy zapisać, żeby nie poszedł w zapomnienie – wspominał Wiechecki. Pedagogiem tym był Norbert Barlicki, działacz polityczny, jeden z przywódców robotniczej lewicy, z zawodu nauczyciel języka polskiego. Barlicki zachęcał mnie do pisania tą gwarą, aczkolwiek postępami moimi nie zachwycał się zbytnio. Mawiał zwykle oddając moją pracę piśmienną: – Pan Wiechecki, jak zawsze, prześlizgnął się po temacie, ale że zrobił to nieźle – trzy plus. Poza owe trzy plus nie udało mi się nigdy w szkole wyskoczyć, ale na tej gwarze ślizgam się już kilkadziesiąt lat i chwalę to sobie. Właśnie jej znajomość pozwoliła mi na zajęcie w «Kurierze Czerwonym» dobrej pozycji. Codziennie niemal dostarczałem gazecie swoje «michałki» z warszawskiej ulicy. Były to najczęściej gwarowe dialogi, podsłuchane niby rozmowy przechodniów lub takich funkcjonariuszy, jak dozorca domu, zwrotniczy tramwajowy czy stróż nocny, zwany w gwarze «papugą».

    Wiele lat później wybitny językoznawca prof. Witold Doroszewski (również nauczyciel w Gimnazjum Górskiego) nazwał stworzony przez Wiecheckiego gatunek literacki po prostu „wiechem”.

    W 1937 r. przyznano Wiecheckiemu Srebrny Wawrzyn Polskiej Akademii Literatury, za „szerzenie zamiłowania dla literatury polskiej”. W recenzji nowej książeczki Wiecheckiego Ja panu pokażę!  Juliusz Kaden-Bandrowski, znany pisarz i sekretarz generalny Polskiej Akademii Literatury, zauważył: Każde zdanie tej zabawnej książki świadczy o niebywałej swobodzie, z jaką porusza się autor w mieszanym, pstrym, niby to nie ujętym, a jednak bardzo syntetycznym folklorze Warszawy współczesnej… Wszystko, co jest napisane żywo, po prostu, co rozumieją wszyscy, a co duszę ludzką przekazuje poznaniu, należy chyba do spraw i prac dzieł literatury pięknej.

    Stefan Wiechecki zmarł 26 lipca 1979 r. w Warszawie i jest pochowany na Starych Powązkach. Stefan Wyszyński odszedł 28 maja 1981 i spoczywa w bazylice archikatedralnej św. Jana Chrzciciela w Warszawie. Norbert Barlicki został zamordowany 6 sierpnia lub 27 września 1941 w niemieckim obozie koncentracyjnym Auschwitz, w którym kierował PPS-owską organizacją ruchu oporu. Miejsce spoczynku nie jest znane.

    oprac. Mieczysław Metler

    Źródła:

    https://mt514.pl/wiech-starszy-kolega-ze-szkoly/

    https://www.ogrodywspomnien.pl/index/showd/93680,Norbert_Stanislaw%2CBarlicki.html

    Lasocki Jan, Majdecki Jan – Wojciech Górski i jego szkoła, PIW (Biblioteka Syrenki) 1982

    Z „KRATERU” WZIĘTE

    Wreszcie przyszedł koniec roku szkolnego, a na następny rok Bucefał nie miał już wykładać. Wszedłszy na swoją ostatnią lekcje, zobaczył wzdłuż katedry rzuconą wiązkę pięciu róż na długich łodygach; trzy były białe i dwie czerwone,  jako że Chrzanem trzęsła bezapelacyjnie organizacja nasza – młodzieży narodowej. U Górala [gimnazjum Wojciecha Górskiego] który był w pachcie młodzieży postępowo-niepodległościowej, byłyby trzy róże czerwone i dwie białe.,

    To okruch/fragment z książki „Melchiora Wańkowicza Ziele na kraterze, zawierający dygresję o szkole Wojciecha Górskiego, którą nawet trudno byłoby nam objaśnić –w kwestii tyczącej się ilości białych i czerwonych róż. Może ktoś to wie? Nam wiadome tylko, że Bucefal, to przezwisko rosyjskiego nauczyciela, a ”Chrzan” to w uczniowskiej gwarze gimnazjum stworzone przez gen. Pawła Chrzanowskiego w 1905 r., do którego właśnie uczęszczał młody Wańkowicz w roku 1910.

    Drugi fragment z tej samej książki dotyczy Zofii, żony Melchiora (w familijnym dialekcie nazywanej Króliczkiem), matki ich dwóch córek, Krysi i Mart (zwanej Tili), mieszkających razem po 1939 roku  w okupowanej Warszawie. Dla przypomnienia – Melchior wydostał się wkrótce z kraju, i przez Rumunię i Cypr trafił do polskich jednostek wojskowych formowanych na Bliskim Wschodzie, zostając korespondentem wojennym.

    Oto jak relacjonuje ważne wydarzenie z życia Krysi – znane mu tylko z przekazów:

    Mama dowiedziała się o domu, w którym się zbiera kurs tajnego uniwersytetu. Tam otrzymuje skierowanie do szkoły Górskiego, gdzie teraz się mieści aprobowana przez Niemców szkoła przemysłowa. Wymienia hasło. Pod bezpośrednim kierunkiem profesora Kotarbińskiego rozpoczyna się nauka tak intensywna,  jak intensywny był poprzedzający okres stabilizacji. Krysię otacza gąszcz odrastającego ziela.

    Dalej następuje fragment listu Krysi do ojca:

    Są to nieco hysiowate, ale porządne chłopaki, z mózgownicami naładowanymi aż po wręby wszelkiego rodzaju mądrościami. Z podziwem patrzę, jak nie mając oparcia materialnego, z porozsypywanymi po świecie rodzinami, samotni i niedokarmieni – pracowicie, z zaciętością wydobywają się z otaczającej nędzy i beznadziejności,  jak po wielogodzinnym dniu ciężkiej pracy fizycznej nie uwalą się na łóżko, ale uczą się po nocach, siedzą po bibliotekach, organizują samokształceniowe koła, pochłaniają stosy książek i umieją się sami utrzymać w tak surowych ryzach bez pomocy wszelkich ram rodzinnych, szkolnych, wojskowych czy zawodowych.

    Miło czyta się te słowa opisu prawie rówieśnych Krysi chłopców, którym w latach okupacji niełatwo było łączyć pracę zarobkową z nauką i zapewne z konspiracją. Natomiast kogo interesuje życie młodzieży  szkolnej w  początku  XX wieku, znajdzie  w cytowanym wyżej  książce Ziele na Kraterze więcej ciekawych informacji z pierwszej ręki – wydobytych z pamięci samego autora, Melchiora  Wańkowicza.

    ŹRÓDŁO

    M. Wańkowicz – Ziele na kraterze, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2007

     

    wb

    Źródła:

    Andrzej Gierczyński

    ZYGMUNT SKŁADANOWSKI wspomnienie przyjaciela

    Zygmunta znałem … od zawsze, a dokładnie od 1. wrzesnia1946 roku. Wtedy to zaczęliśmy naszą wspólną edukację w szkole o nazwie „Szkoła Powszechna p. w. św. Wojciecha FUNDACJA GÓRSKICH”. Założyliśmy czapki „ kepi wojska francuskiego” i pomaszerowaliśmy najpierw na ul. Nowogrodzką 58, a po roku już na Smolną 30. Tam przez 10 lat rywalizowaliśmy przede wszystkim w matematyce pod czujnym okiem pani Markiewicz a także na niwie sportowej – praktycznie we wszystkich dyscyplinach – inspirowani przez uwielbianego przez nas nauczyciela w.f. Zenona Paruszewskiego. 

    Matura 1957 to pierwsze bezpośrednie rozstanie – On wybrał fizykę na UW, ja łączność na Politechnice. Łączył nas nadal sport, a konkretnie szermierka, którą zaczęliśmy uprawiać w Pałacu Młodzieży jeszcze przed maturą. Trenowaliśmy w klubie AZS-AWF na Bielanach. Ja jednocześnie zacząłem pracować jako instruktor szermierki w Pałacu Młodzieży. Dostrzegłem tam utalentowaną dziewczynkę Kamilę Mazurowską, która według mnie winna przejść do profesjonalnego klubu. Tak się stało – przejął ją Zygmunt i wychował na wielokrotną mistrzynię Polski, czterokrotną uczestniczkę Igrzysk Olimpijskich, a także … żonę !!! Dochowali się dwojga wspaniałych dzieci – syna Filipa i córki Oktawii, która też zdobyła tytuł mistrzyni Polski w drużynowym florecie!

    Po moim wyjeździe z Warszawy na Pomorze widywaliśmy się na zawodach szermierczych i przy innych okazjach. Śmierć naszego szkolnego kolegi w 2008 roku – Jerzego Raginii spowodowała, że zaczęliśmy się regularnie spotykać jako grupa „górszczaków” – matura 1957. To naprawdę rzadko się zdarza, aby mając ponad 60 lat utrzymać kontakty z czasów szkolnych przez grupę kilkunastu osób.  W zeszłym roku śmieliśmy się wspólnie z okazji „diamentowej rocznicy” /75 lat/ naszego poznania.

    Ostatni raz rozmawiałem z Zygmuntem 4-go sierpnia z okazji 83. rocznicy Jego urodzin. Narzekał, że ma trudności z chodzeniem, a ja chcąc Go rozbawić żartowałem, że chyba już nie potrafiłby zrobić szermierczego wypadu. Odpowiedział – Czekam na wyniki badań scyntygraficznych i jeżeli będą pozytywne to jeszcze pociągnę. Niestety – tylko 10 dni!

    Na pogrzebie 26 sierpnia 2022 roku żegnały Go poczty sztandarowe, Rodzina, znajomi i … czterech „górali” : trzech Andrzejów – Bachański, Sankowski i Gierczyński oraz Zbyszek Kobyliński.

    P.S. Załączone zdjęcie Zygmunt przesłał sms`mi kilkadziesiąt dni przed swoja śmiercią  z komentarzem : Takem zdrowym – bom fajkowy.

    Sarkastyczny humor nie opuszczał Go do ostatniej chwili.

     

    Andrzej Gierczyński

     

    Źródła:

    ZAPROSZENIENA JUBILEUSZ STULECIA SZKOŁY – 1977

    Aż przysłowiowa łza może się zakręcić w oku, gdy w osobistych zbiorach natrafiamy na lekko pożółkłe zaproszenie, sprzed 45 lat, do udziału w uroczystościach jubileuszu 100-lecia założenia Szkoły Wojciecha Górskiego, połączonego ze zjazdem jej wychowanków. Szczególną uwagę zwraca w nim bogaty program wydarzenia z elementami patriotycznymi, jakimi było złożenie wieńców na Grobie Nieznanego Żołnierza i pod Pomnikiem Nike (upamiętniającym bohaterów Powstania Warszawskiego 1944) i spotkaniami towarzyskimi.

    A był to czas tak zwanej Polski Ludowej, który w samym założeniu jej istoty nie sprzyjał wspominaniu tradycji oraz celebrowaniu związków międzyludzkich, mogły okazać się groźne dla socjalistycznego systemu władzy. Stulecie założenia Szkoły Wojciecha Górskiego przypadło na rok 1977, w którym, miały miejsce w Polsce wydarzenia, sygnalizujące, zdaniem wielu Polaków, nadejście oczekiwanych zmian. Ogólna atmosfera polityczna w Polsce była kształtowana pod wpływem niedawnych (25 czerwca 1976) protestów robotniczych w Radomiu, Ursusie i w Płocku, spacyfikowanych brutalnie przez władze oraz strajków w 100 zakładach, w których uczestniczyło ponad 100 tysięcy pracowników.

    W lutym 1977 Rada Państwa ogłosiła amnestię dla większości skazanych za udział w wystąpieniach 25 czerwca 1976, a cenzura dopuściła na ekrany film Andrzeja Wajdy „Człowiek z marmuru”. W marcu powstało ugrupowanie Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Kraków był w maju sceną gwałtownych demonstracji studenckich wywołanych śmiercią studenta Stanisława Pyjasa, współpracującego z Komitetem Obrony Robotników. W maju rozpoczęło też działalność Biuro Interwencyjne KOR. W IV kwartale 1977 odbyły się spotkania Edwarda Gierka z prymasem Polski Stefanem Wyszyńskim w gmachu sejmu oraz z papieżem Pawłem VI w Watykanie. Znaczące wizyty złożyli w Polsce kanclerz RFN Helmut Schmidt oraz prezydent USA Jimmy Carter.

    Można spostrzec, że jubileusz 100– lecia utworzenia Szkoły Wojciecha Górskiego przypadł zatem w wyjątkowo korzystnym klimacie dla inicjatyw tego typu, a osoby wchodzące w skład Komitetu Organizacyjnego Jubileuszu, jako wychowankowie Szkoły, potrafiły swoją pozycją społeczną, zawodową i osobowością uzyskać, wymagane wówczas, pozytywne stanowisko cenzury w odniesieniu do istoty wydarzenia i jego programu. Ponadto zapewniły, cokolwiek miało by to oznaczać i czegokolwiek dotyczyć, objęcie jubileuszu szkoły protektoratem ówczesnego ministra oświaty i wychowania.

    Historyczną ciekawostką łączącą elementy polityki, psychologii oraz przewrotnej ironii losu jest fakt, że w czasie celebrowania pod patronatem władzy setnego jubileuszu Szkoły Wojciecha Górskiego – ta tradycyjna, warszawska szkoła już nie istniała. Została bowiem polityczną decyzją, tych samych ideologicznie, ówczesnych władz zlikwidowana na przełomie lat 40. I 50. u.w., chociaż niektórzy uczniowie z kilku lat późniejszych, jak np. Krzysztof Zanussi, uważają się z uzasadnioną dumą za jej wychowanków. Co prawda, imię Wojciecha Górskiego przyjęła w 1988 roku jako swojego patrona Szkoła w Warszawie przy ulicy Nocznickiego, ale to już inna historia.

    M.M.

    Źródła:

    Archiwum własne Mieczysława Metlera.

    POWSTAŃCZE ŚLADY WYCHOWAŃCÓW GÓRSKIEGO[książka W.Brańskiego „Jędrek 44”]

    Poniższy tekst – opatrzony częściowo komentarzem autora prezentowanej książki – dotyczy kwestii wyjątkowej. Oto bowiem pośród wielu innych zgromadzonych tu artykułów ten jeden stanowi świadectwo szczególnie trudnych dni. Wiele już napisano i powiedziano o Powstaniu Warszawskim z 1944 r. Niewiele osób wpadło jednak na pomysł, aby poszukiwać prawdy o nim, idąc tropem wychowańców Szkoły Górskiego. 17-letni w 1944 roku tytułowy bohater książki to zmarły w 1980 roku starszy brat autora, Andrzej Brański – Jędrek. Próba spojrzenia na Powstanie oczami Jędrka przynosi niekiedy zaskakujące rezultaty i spory ładunek emocji. Pozwala także dostrzec, że przeszłość – podobnie jak teraźniejszość i przyszłość – składa się wciąż z pytań, nie tylko z gotowych odpowiedzi. To próba wyobrażenia sobie nie tylko tego, co było, ale także wywoływanie duchów walki, przeszłości i decyzji podejmowanych spontanicznie przez młodych ludzi ze wszystkimi tego konsekwencjami. W tym właśnie Jędrek pozostaje bliski wszystkim młodym ludziom, niezależnie od pokoleń i dat. To właśnie tacy jak on tworzą historię, zmieniają rzeczywistość i nadają bieg kolejnym wydarzeniom. Przemilczenia, które kiedyś były koniecznością, zostają zamienione w dialog dwóch braci. Jędrek i jego młodszy brat – dzięki fikcyjnym powrotom do dawnych dni – nie tylko poznają się na nowo, ale także odkrywają zakryte dotychczas ślady przeszłości. Udział w powstańczych walkach wychowanków szkoły Górskiego jest w moim odczuciu jednym z najbardziej ofiarnych realizacji haseł patrona szkoły, mówiącym między innymi o potrzebie bratniej miłości jako fundamencie wspólnej przyszłości.

    * * *

    Tekst ten nie dotyczy szkolnych historii w stylu, jak to Igrek kopnął Iksa, lub Zet na pauzie pomazał pączkiem tablicę. To tylko jedno z licznych świadectw tego, że wychowankowie Górskiego często nieśli przez życie nabytą w szkolę wiedzę, ale też przesłanie jej Twórcy o braterstwie i roli pracy w budowaniu zrębów przyszłości kraju. W wydanej w 2021 r. książce:  „Jędrek 44”, jej autor Wojciech T. Brański, wychowanek Szkoły Górskiego – opisując poszukiwania śladów powstańczego losu starszego brata i prowadząc z nim fikcyjny dialog o samym sensie Powstania Warszawskiego – kilkakrotnie przywołuje postaci wychowanków i jej założyciela. Oto cytowana w książce relacja z ostatnich dniach Powstania Leszka Proroka, przedwojennego maturzysty szkoły Górskiego, po wojnie dziennikarza i literata. Znalazłem się w niewoli niemieckiej, niestety, zupełnie do niej nieprzygotowany. Zaczęły się już chłody, a ja byłem tylko w cienkim, drelichowym kombinezonie. A przecież w domu na Sułkowskiego pozostały pełne ubrań szafy. Tu zupełnie zawiodło nasze dowództwo, które nie wydało żadnych rozkazów, aby idący do niewoli przygotowali się do niej. A były możliwości, żeby wszyscy zaopatrzyli się w bieliznę, odpowiednie ubrania, naczynia i choćby łyżki.

     Walka skończona. Zamknięty przeszło dwumiesięczny okres jednej z najszczytniejszych i najtragiczniejszych kart naszej historii. (…) Klęska, której rozmiarów pomniejszać nie chcemy, jest klęską jednego miasta, jednego etapu naszej walki o wolność. Z przelanej krwi, z zespołowego trudu i znoju, z męki ciał i dusz naszych powstanie Nowa Polska, wolna, silna i wielka… Nie chcę teraz myśleć (…). Leżę przecież w szpitalu, mam prawo odsuwać od siebie wszystko, co podwyższa słupek rtęci w termometrze.

    Nie chcę wgłębiać się w sens, dokonywać osądu; w ustach zaschło i czuję się tak samo, jak czułem piasek ruin drapiący krtań. Zbyt wyraźnie mam w pamięci dziesiątki znanych mi blisko, co odeszli, zbyt wyraźnie widzę ogrom ruin i zgliszcz, by ten polski, arcypolski patos mógł mnie poruszyć. Inny powstaniec, Zbigniew Szydelski, jeniec Stalagu XI A w Altengrabow, opisał niełatwe życie w obozie. Dla większości była to pierwsza w życiu praca fizyczna – przeważnie w stalowni. Za niesubordynację i bez powodu byli bici przez werkschutza, obergefreitera, wartowników i innych nadzorców o sadystycznych skłonnościach. Nieodłącznie towarzyszył im głód i zimno, a to z kolei wymuszało kradzieże z kuchni tego, co tylko ukraść się dało. Oczywiście palili papierosy, bo papierosy jakieś jeńcy dostawali, a wiadomo, dorośli przeważnie palili. Edukacja w innej materii też postępowała w tempie przyspieszonym.Elitę w środowisku więźniów stalagu stanowili bez wątpienia podchorążowie z wojny 1939 roku. Szydelski pisze: Spotkałem między nimi kolegów mojego starszego brata z gimnazjum im. Górskiego w Warszawie; bardzo się z nimi zaprzyjaźniłem. To byli ludzie wszechstronnie wykształceni, zdyscyplinowani, prawdziwi polscy patrioci. U nas, wśród akowców, różnie bywało, jak szliśmy do niewoli, to przyłączono do nas szabrowników i różne szumowiny. Według autora „Jędrka 44” , wielu dawnych powstańców, takich jak Prorok i Szydelski, próbowało w czasach PRL-u działać bez angażowania ideologicznego i udzielać się w różnych obszarach życia kraju – takiego, jakim był on wtedy. Bo jeśli nie w sferze ducha i idei, to przynajmniej w sferze materialnej – przyczyniało się to do jego odbudowy i rozwoju. „Prawdziwi”, „wiedzący lepiej” Polacy, zapamiętali tropiciele „kolaborantów”, mają w tym przypadku niełatwy dylemat, bo jak to, bohaterowie kolaborantami? A przecież naród nasz przetrwał straszniejsze jeszcze czasy rusyfikacji i germanizacji. Nie tylko dzięki genialnym mistrzom słowa pisanego, a może bardziej nawet dzięki Wokulskim i dziesiątkom, ciągle jeszcze bezimiennych dla ogółu, inżynierów i przedsiębiorców. I pedagogom, takim jak Wojciech Górski, Paweł Chrzanowski (generał carskiej armii) i podobnym, którzy w tamtym czasie budowali podstawy powszechnego szkolnictwa, tworzyli od podstaw rodzimy przemysł i dokładali się do rozwoju kultury.

    Joanna Wenek

    Powyższy tekst jest wzięty z  z jubileuszowego wydawnictwa Pamiątka 145-lecia Szkoły Górskiego 1877 – 2022 oraz jubileusz 40-lecia LX Liceum Ogólnokształcącego w Warszawie opracowanego w 2022 roku przez Panią Joannę Wenek, nauczycielkę LX Liceum im. Wojciecha Górskiego.

    Źródła:

    1 Wojciech T. Brański – Jędrek 44. Zapomniany Powstaniec. Niepojęte Powstanie, Bellona 2021

    2. Leszek Prorok – Kepi wojska francuskiego, PIW 1973

    3. Zbigniew Szydelski – Moje wspomnienia żoliborzanina. Rocznik 1928, nakładem autora 2010

    Iga Bahrynowska-Fic

    IGA BAHRYNOWSKA-FIC W SZKOLE NA SMOLNEJ 1950-1952

    Uczennicą liceum na Smolnej zostałam z powodu zmiany miejsca zamieszkania na ulicę Okólnik. Przed tym uczęszczałam do Liceum Ogólnokształcącego im. Generała Sowińskiego, mieszczącego się na Woli. Zbieg okoliczności sprawił, że w roku 1950 na stanowisko dyrektora liceum na, Smolnej został powołany Józef Szumański z dotychczasowego stanowiska dyrektorskiego w Liceum Sowińskiego. Józef Szumański wiernie wykonywał zalecenia władz państwowych i partyjnych do wychowywania młodzieży w duchu socjalistycznym, marksizmu i leninizmu. Jego nowa nominacja w  liceum do niedawna noszącym im. św. Wojciecha, a popularnie wciąż nazywanym szkołą Wojciecha Górskiego (fundacyjną, nie państwową) miała niewątpliwie na celu upolitycznienie wychowania młodzieży. Potem jednak okazało się, że nie do końca to się udało.

    Przychodząc do szkoły Wojciecha Górskiego na swoim świadectwie szkolnym z Liceum Sowińskiego miałam ocenę niedostateczną  ze sprawowania. Ocena ta wynikała z mojej złej postawy społecznej, bo nie pojechałam na żniwną akcję wakacyjną z SP (nowoutworzoną Służbą Polsce).

    W liceum na Smolnej rozpoczęłam naukę w koedukacyjnej klasie Xb. Równoległa klasa Xa była klasą wyłącznie męską. Naszą wychowawczynią była kochana profesor, Zofia Zambrzycka, nauczycielka chemii. Osoba o wielkim, subtelnym doświadczeniu pedagogicznym. Nigdy nie podnosiła głosu, gdy załatwiała z nami różne uczniowskie występki. Ciekawie wykładała swój przedmiot, chemię, której znajomość była potem potrzebna przy egzaminach na studia medyczne, biologiczne, geologiczne. Potem wyrosło z nas wielu absolwentów tych kierunków.

    Pani profesor Zofia Zambrzycka, jak kura swoje kurczęta, prowadziła nas na szkolne wycieczki. Najczęściej do Zakopanego, na zimową szkołę do Doliny Kościeliskiej, czy na wycieczkę przedmaturalną po ścieżkach Tatr wiosną. Podróż odbywaliśmy pociągiem. Pamiętam, że jedna z moich koleżanek, urokliwa Bożena, która później została zawodową aktorką, swój „debiut” miała właśnie w pociągu. Wówczas półki na bagaże mogły służyć do spania. Bożena spadła z takiej półki, na szczęście jej sympatia, Wojtek, cierpliwie czekał z otwartymi ramionami na ten moment.

    Zimowa szkoła w Dolinie Kościeliskiej była dla wielu z nas debiutem narciarskim. Na nartach uczył nas jeździć góral Pitoń a narty stały się naszą pasją. Tylko czekaliśmy, by sen zmorzył naszą wychowawczynię i wyruszaliśmy na stoki Gubałówki nocą.

    Profesor Natalia Jarzębowska, doświadczona polonistka, uczyła nas języka polskiego. Z zapartym tchem słuchaliśmy jej wykładów o literaturze pięknej, ale także o gramatyce. Bo ona i z gramatyki potrafiła zrobić poemat. W czasie egzaminu na maturze, gdy odpowiedziałam już na pytanie dotyczące Pana Tadeusza, resztę czasu rozmawiałyśmy o szkolnych sympatiach.

    Profesor Tadeusz Balicki, historyk – nie tylko wysoki wzrostem, ale i wielkiej klasy pedagog. Pamiętam jego słowa: – Bahrynowska chyba musi mieć niewolnika, żeby za nią nosił książkę!

    Profesor Antoni Czokalski – matematyk. Był cierpliwy nawet dla największych nieudaczników. Uczył dotąd, aż mógł im postawić trójkę. Co prawda na maturze w ich kierunku spadał grad ściąg. Pan Profesor nawet słabszych uczniów z matematyki dopuścił do egzaminu.

    Sportem szkolnym dziewcząt zajmowała się młodziutka nauczycielka wychowania fizycznego, profesor Irena Troszok. Była osobą wiele wymagającą od uczniów, ale też i od siebie. Każda minuta lekcji wf`u była wykorzystana do treningu usprawniającego nas fizycznie. Były to lekcje ćwiczeń ogólnosprawnościowych i specjalnych, a także ćwiczeń kształtujących wszystkie cechy motoryczności człowieka.

    W szkole powstały rożne sekcje sportowe: gimnastyczna, lekkoatletyczna, gier zespołowych i pływania. Odbywały się zawody szkolne, międzyszkolne, warszawskie i wojewódzkie. Często ćwiczyliśmy w parku Agrykoli, który pełen był uprawiającej sport młodzieży. W naszej szkole zrodziły się talenty w rożnych dyscyplinach sportowych. Na przykład w biegach na 60 m i 500 m wyróżniały się Śniega, Bożena, Ewa, Jolka. Samorodnym talentem niewątpliwie była Śmiga. W czasie biegu – najczęściej zwycięskiego – jej długi, jasny, gruby warkocz tańczył za nią w powietrzu, tworząc prosty „kilwater”. A swoje zwycięstwa zawdzięczała życiu codziennemu. Mieszkała w Opaczu i razem ze swoją siostrą bliźniaczką, Basią, codziennie doganiały kolejkę EKD, by nie spóźnić się na lekcje do szkoły.

    W grach sportowych dominowała gra w piłkę ręczną (wówczas mówiono w szczypiorniaka). Nasz reprezentacyjny szkolny atak – Iga, Śniega i Bożena – był nie do obrony. Nasi przeciwnicy nieraz faulowali nas w sposób zamierzony, by którąś z ataku wyeliminować.

    Pani Troszok trenowała nas wraz z chłopcami z niższej o rok klasy, by wyrobić w nas siłę i zręczność. Pływanie mieliśmy na basenie przy ul. Rozbrat, ale zawody odbywały się na basenie YMCA. W pływaniu talentami były Hanka i Teresa. Natomiast sama „gimnastyka” to bardzo wieloznaczne określenie. Na naszej sali gimnastycznej w szkole Górskiego, oprócz ćwiczeń wolnych, obywających się bez przyrządów, była gimnastyka „przyrządowa”. Ćwiczyliśmy na kółkach, drążkach, równoważni i mieliśmy karkołomne skoki przez skrzynię. W gimnastyce „talentem niesamorodnym” była Iga, która trenowała gimnastykę sportową w klubie. Ale inne koleżanki były w tej dyscyplinie też doskonałe. W czasie zawodów gimnastycznych miałyśmy widownię zawsze pełną szkolnych kolegów. Sport szkolny w liceum Wojciecha Górskiego był powszechny. Wszystkie dziewczęta musiały – w stopniu dla siebie odpowiednim – ćwiczyć. Pani profesor Troszok umiała w nas wykrzesać entuzjazm do sportu. Nasi koledzy w sporcie międzyszkolnym odnosili wielkie sukcesy, ale my, dziewczęta, uprawiałyśmy sport gromadnie.

    Gdybym się miała jeszcze raz urodzić, znów chciałabym być uczennicą liceum Wojciecha Górskiego, mieć takich wspaniałych nauczycieli, serdeczne koleżanki i kolegów, by przeżyć tyle niezapomnianych młodzieńczych chwil.

    Jadwiga Bahrynowska-Fic (matura 1952)

    Źródła:

    Jadwiga Bahrynowska – Ze wspomnień uczennicy Liceum Ogólnokształcącego im. Wojciecha Górskiego Warszawie przy ul. Smolnej. Lata 1950-1952,  druk komputerowy,10 maj 2004

     

    TRAGICZNY WYBUCH

    Do „Okruchów wspomnień” wypada dodać notkę przypominającą tragiczne wydarzenie z pierwszego, powojennego okresu działalności Szkoły Wojciecha Górskiego w budynku przy ulicy Nowogrodzkiej 58. W zrujnowanej podczas Powstania 1944 i po jego upadku (przez specjalne, niemieckie komanda) Warszawie było jeszcze dużo pozostałych niewybuchów bomb i pocisków, a także granatów i nabojów niebezpiecznych dla życia ludzi i zwierząt. Sprzyjały temu wszechobecne ruiny budynków oraz odkryte, nieuporządkowane tereny stanowiące miejsce walk. Ich rozmiar oraz powojenny chaos nie pozwalały, a nawet uniemożliwiały odpowiednim służbom (saperskim i milicyjnym) na szybką identyfikację i likwidację zagrożeń.

    Pozostałości amunicyjne, podobnie jak wszystkie rodzaje broni i militariów, przyciągały uwagę młodych mężczyzn. Prasa i radio rozpowszechniały często informacje o tragicznych skutkach nieumiejętnego obchodzenia się, a nawet zabaw, z produktami wojny. Nie pamiętam daty kiedy wydarzył się ten dramat, który bardzo przeżyliśmy w naszej klasie, podobnie jak inni uczniowie i pedagodzy w naszej szkole. Uwzględniając wszystkie zapamiętane okoliczności z nim związane musiało to się zdarzyć niedługo po powojennym wznowieniu nauki w Szkole Górskiego, chociaż nazwiska jego uczestników widnieją jeszcze w spisie uczniów w Jednodniówce Jubileuszowej 1877 – 1947 Szkół Fundacyjnych Wojciecha i Anieli Górskich.

    W swoich wspomnieniach pomaturalnych (link O/Wy – pracowania) napisałem:

    Czasem wracam myślami do Krzyśka Włóki, który zginął podczas dużej przerwy lekcyjnej już w 1945 (w 1946?) roku od wybuchu pocisków niemieckich znajdujących się na terenie, sąsiadującego z naszą szkołą, kościoła św. Apostołów Piotra i Pawła (często zwanym od nazwy parafii kościołem św. Barbary) przy ulicy Emilii Plater. Nasz nieco starszy kolega Andrzej ”Antena” Maciszewski wybuch przeżył, ale na pamiątkę nosił w sobie prawie kilogram odłamków i może dlatego został chirurgiem.

    Kolega z klasy i harcerstwa Danek (Bohdan) Peczyński skorygował listownie moją pamięć:

    Przypomniałeś mi Krzyśka Włókę. Nasza szkoła, jak wiesz, po ‘odrodzeniu’, mieściła się na ul. Nowogrodzkiej, naprzeciw kościoła Św. Barbary. Ten tragiczny wypadek, o którym wspominasz, nie wydarzył się na dużej przerwie. Ta trójka poszła sobie na wagary. Krzysiek mnie też namawiał żebym poszedł i pewnie nie tylko mnie. Na terenie cmentarza kościoła znaleźli pocisk od granatnika – wiesz taka mała bombka. Zaczęli, dla zabawy, rzucać ją do siebie i Krzysiek nie złapał.

    A po latach natrafiłem na pożegnalne wspomnienie o Andrzeju „Antenie” Maciszewskim. Zapamiętałem go bardzo dobrze z naszej szkoły funkcjonującej wtedy przy ulicy Nowogrodzkiej, a szczególnie Jego charakterystyczną sylwetkę gdy mijaliśmy się na wąskich schodach. Nie mieliśmy z nim później kontaktu, gdyż po wypadku, leczeniu i rehabilitacji uczył się i uzyskał świadectwo dojrzałości już w innej szkole. Myślę, że jego osobowość, wspominana z atencją przez dr med. Jerzego Borowicza (w załączeniu) oraz powojenny wybór Szkoły Wojciecha Górskiego i okresowa w niej nauka zasługują na ten krótki okruszek wspomnień o Nim, także jako o naszym Szkolnym Koledze.

    Mieczysław Metler

     

    Źródła:

    Jednodniówka Jubileuszowa Szkół Fundacyjnych p. w. św. Wojciecha Fundacji Wojciecha i Anieli małżonków Górskich, Warszawa 1947

    ROZWIKŁANIE ZAGADKI. SMUTNE

    Na zdjęciu widzimy tytułową stronę szkolnego  pisemka „Praca i wiedza” z podtytułem „Pismo młodzieży szkół p. w. Św.Wojciecha”. Zachowało się kilka numerów z lat 1937 – 1939. Na pierwszej stronie tego, które mam przed oczyma, znajdziemy jeszcze informacje: Rok II/  Styczeń- Marzec/ Nr 5 – 8. Wiodący tekst tekst poświęcony jest śmierci   szkolnego profesora, nauczyciela – Władysława Konecznego. Tekst poprzedzony ciekawym rysunkiem  głowy zmarłego, sygnowany literkami SFM i liczbą 38 (zapewne  odnoszącą się do roku wydania czasopisma  nie podanego explicite). W prostych słowach pożegnania przebija szczery smutek i żal z odejścia lubianego pedagoga, który przed śmiercią leczył się w Otwocku, gdzie uczniowie  go odwiedzali.  Autor tekstu podpisany tylko jako „Wychowanek”   pisze: Miałem uczucie, że idę za trumną kogoś z rodziny (…) Pamięć tej tak bliskiej nam postaci zostanie w sercach naszych na zawsze (…).

    Trudno oprzeć się nawiązaniu do naszych czasów pytając, czy w dzisiejszej szkole zdarzają się tak bliskie związki między uczniami i nauczycielami. Może niezbyt dokładnie przeglądamy nekrologi?

    Nie będziemy tu relacjonować zawartości tego numeru. Całościowemu omówieniu  „Pracy i wiedzy” poświęcone jest większe opracowanie.

    Nas interesują wspomniane wyżej trzy literki sygnujące rysunek głowy zmarłego nauczyciela. Na szczęście w innym numerze „Pracy i wiedzy” (Rok III/Styczeń 1939 Nr 1) znajdujemy żartobliwy pastisz  „A la Morsztyn”:

    Gdyby Negus w Wenecji siedział jako doża, Gdyby Polska sięgała od morza do morza, Gdyby w Moskwie na jadło nie dawano bonów, Gdyby Kurier Warszawski nie drukował zgonów, Itd., itd – kilka jeszcze wersów z „Gdyby”, a na końcu: Gdybym mógł jakieś „gdyby” zrymować na -etę: Uwierzyłbym że można przekonać kobietę.

    Zgrabne, dowcipne, widać  opanowanie warsztatu. Ale nas interesuje autor tego i drugiego jeszcze wiersza: Stanisław Feliks Magierski. Mamy więc rozwikłanie zagadki trzech liter stanowiących podpis na rysunku głowy Władysława Konecznego: SFM. Zbieżność nie przypadkowa. No, ale skoro mamy już rozwikłaną zagadkę, to możemy sięgnąć do monografii Wojciech Górski i jego szkoła   i dowiedzieć się czegoś więcej o Staszku, naszym starszym koledze. Zasłynął swym talentem znakomicie zapowiadający się poeta. Chciałoby się dodać, nie tylko poeta, ale i rysownik. Tylko że dalej autorzy nieocenionej monografii podają, że, tak jak wielu innych wychowanków, Staszek nie doczekał końca wojny, a nawet początku okupacji. Zginął we wrześniu 1939 roku, kilka miesięcy po otrzymaniu świadectwa maturalnego.

    Pisze też o nim starszy o dwa lata Leszek Prorok, który był pierwszym redaktorem czasopisma. W numerze 4 z 1937 r. zamieścił na pierwszej stronie tekst Staszka  zatytułowany: Norwid – malarz i jego znaczenie dla sztuki polskiej, który uznał za wybitny. O autorze pisze : chłopak wrażliwy, utalentowany, przesycony kulturą. Nikt wówczas nie wiedział, że kilku pracami na kartach gazetki szkolnej stawia sobie nagrobek.

    Chcielibyśmy, żeby – mówiąc trochę słowami Staszka –  pamięć o nim pozostała w naszych sercach na zawsze. Małe jednak  są szanse na uzyskanie danych do biogramu Staszka, nie daje się też wywołać go przez Google.

    Niech zatem ten „okruch” przypomni jego sylwetkę i przekaże  dzisiejszym wychowankom naszych szkół, jakie wzory  mają do naśladowania. Teraz to oni mają szansę zachowania go w pamięci.

    W.B.

    Źródła:

    Wojciech Brański –Wydawnictwa uczniowskie w Szkole Wojciecha Górskiego w okresie  II Rzeczypospolitej, patrz: O/Wy-pracowania  na tej stronie www

    Jan Lasocki, Jan Majdecki  –Wojciech Górski i jego szkoła, PIW 1982

    Leszek Prorok – Kepi wojska francuskiego, PIW 1973.

    CZY TY CZYTAŁEŚ „PRZEPIÓRECZKĘ”?

    Tadeusz Nassalski, profesor  w szkole Górskiego (patrz Biogramy: Nassalscy) język polski stawiał na piedestale ukazując uczniom jego piękno i zwalczając niechlujstwo w mowie i piśmie. Kiedy usłyszał kolokwialne: – „O co się rozchodzi?” – to grzmiącym głosem łajał delikwenta

    : – O co chodzi, profanie! O co chodzi! Tylko stare spodnie lub trzewiki mogą się rozchodzić. Mowa nigdy! Podobną reakcję wywoływało użycie słówka „pisze”. – Nie mów pisze, ponieważ to, co cytujesz, zostało już napisane, a więc mów: napisał.

    Premiował uczniów chodzących do teatru, organizował zbiorowe wycieczki na przedstawienia. Zdarzyło się Leszkowi Prorokowi, wtedy jeszcze uczniowi gimnazjum, nie przeczytać popularnej komedii Żeromskiego Uciekła mi przepióreczka zadanej jako lektura, ale był na przedstawieniu w Teatrze Narodowym, reżyserowanym przez Osterwę i z jego udziałem aktorskim. Bardzo je przeżył, był pod silnym wrażeniem gry aktorów. „Doktor”- jak go tytułowano od czasu, kiedy otrzymał dyplom doktora filozofii – na jednej lekcji przystąpił do omawiana lektury, tzn. uczniowie mieli ją „rozbierać”, a on robił uwagi, zadawał pytania. Prorok, siedząc cicho w trakcie dyskusji wywołanej przez nauczyciela, w pewnym momencie nie wytrzymał i wtrącił się uważając, że kolega jest w błędzie (pamiętał, że na przedstawieniu było inaczej). No i wpadka! Osterwa dokonał reżyserskiej adaptacji pewnych scen oraz akcentów, których nie znali koledzy, mający za sobą tylko lekturę sztuki. I wtedy padło nieuchronne pytanie doktora, którego Prorok obawiał się najbardziej:

    – Czy ty czytałeś Przepióreczkę?

    Uczeń, ceniący sobie honor i mający wielką estymę dla osoby nauczyciela odpowiedział:

    – Nie czytałem. Byłem na sztuce w teatrze.

    Milczenie ucznia i rekcja profesora:

    – Spodziewałem się tego – i po chwil – Dobrze się stało, że zapoznałeś się z Przepióreczką w innej interpretacji.

    Taki był Tadeusz Marian Nassalski, nauczyciel w Szkole Wojciecha Górskiego i jej wychowaniec.

    wb

    Źródła:

    Leszek Prorok – Kepi wojska francuskiego PIW 1973

    JEDEN GMACH DWIE SZKOŁY

    Wakacje 1943 roku były trudnym okresem dla dyrekcji Szkoły Zaorskiego. Nową siedzibę znaleziono w budynku Gimnazjum im. Świętego Wojciecha przy dawnej ulicy Hortensji (obecnie ulica Wojciecha Górskiego). Trzeba było na nowo wyposażyć szkolę we wszystkie pomoce naukowe, między innymi zakupić kilkadziesiąt mikroskopów. Wielką pomoc stanowiły dotacje finansowe uzyskane z Delegatury Rządu. Tylko opał zgromadzony już na rok następny udało się uratować z terenu Uniwersytetu• .

    Cztery zdania tego „okruchu” przywołującego nazwę naszej szkoły, kryją tyle treści, że ich ujawnienie wymagałoby dużej rozprawy. Bo i czas okupacji, i działanie Państwa Podziemnego, no i sama Szkoła dr. Jana Zaorskiego, oficjalnie będąca szkołą zawodową  (takie szkolnictwo dopuszczał okupant) dla medycznego personelu pomocniczego, a w istocie prowadząca tajne nauczanie studentów zlikwidowanego Wydziału Lekarskiego UW.Dla samego porządku trzeba uściślić jedno, nazwę ulicy Hortensji przemianowano na Wojciecha Górskiego w 1936 rok. Być może z przyzwyczajenia w obiegu była jednak stara nazwa.

    Szkoła dr. Jana  Zaorskiego, za zgodą niemieckich władz okupacyjnych działająca w Warszawie w latach 1941–1944 jako  placówka edukacyjna,  stała się konspiracyjnym Wydziałem Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego. Ze względu na założyciela zwana była też Szkołą Zaorskiego. Wykładowcami byli głównie profesorowe Uniwersytetu Warszawskiego. Łącznie uczelnia kształciła ponad 1900 osób.

    Po klęsce wrześniowej, w październiku 1939 profesorowie zlikwidowanego przez Niemców Wydziału Lekarskiego UW rozpoczęli tajne nauczanie. W roku akademickim 1940/1941 tajna Rada Wydziału podjęła uchwałę o upoważnieniu doc. Jana Zaorskiego do utworzenia za zgodą władz okupacyjnych prywatnej szkoły sanitarnej, w której odbywałyby się zajęcia dla uczniów. 20 stycznia 1941 Izba Zdrowia Dystryktu Warszawskiego Generalnego Gubernatorstwa wydała zgodę na działalność Prywatnej Szkoła Zawodowej dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego w Warszawie (Private Fachschule für Sanitares Hilfpersonal in Warschau). Dyrektorem został Franciszek Czubalski

    W roku 1943 Szkoła została usunięta z terenu Uniwersytetu znajdując schronienie na poddaszu budynku  szkoły  Górskiego.

    Natomiast nie wielu z nas, powojennych roczników,  wiedziało, że w kwietniu 1941 okupant zarekwirował  budynek Szkoły Górskiego i właśnie wtedy  szkoa im,  Jana. Zamoyskiego  przygarnęła życzliwie na okres roku szkołę powszechną i kurs przygotowawczy prowadzone przez Fundację Anieli i Wojciecha  Górskich.

    Jak widać Historia pisze nieoczekiwane scenariusze, w których na przykład obie szkoły raz mieściły  w gmachu  na  Smolnej, a wkrótce potem znalazły się razem na Górskiego.

    W obliczu koszmarnych w końcu wydarzeń w czasach okupacji nie ma zapewne wielkiego znaczenia fakt, iż  do 1939 r.  w  szkole Zamoyskiego na Smolnej mieściła się „Szkoła masażu leczniczego dr. J .Zorskiego”.

    WB

    ŹRÓDŁO OKRUCHU

    •Hanna Odrowąż-Szukiewicz  – Powszednie dni niepowszednich lat, Wyd. Ministerstwa Obrony Narodowej 1984

    Andrzej Zaorski (red.) – Tajne nauczane w Warszawie, Wyd. Towarzystwo Lekarskie Warszawskie, Warszawa 2004

    Jan Lasocki, Jan Majdecki (red) – Wojciech Górski i jego szkoła,  PIW 1982

     

     

     

    Źródła:

     

    KEPI DOBOSZA

    Jerzy Karaszkiewicz,, opisując „słodkie lata sześćdziesiąte” wspomina dwie postaci związane ze środowiskiem teatralnym, które mogły „przewinąć” się przez szkołę fundacyjną A. i W. małżonków Górskich (naszą szkołę), mieszczącą się przez kilka powojennych lat przy ulicy Smolnej. Chodzi o Janusza Szpotańskiego i Andrzeja Dobosza. Tego drugiego dotyczy następujący fragment wspomnień znanego filmowego i teatralnego aktora:

    „Górszczacy” chodzili wtedy, zaraz po wojnie, w czapeczkach stylizowanych na francuskie kepi i to wystarczało, żeby każdy chłopak musiał ich zaczepiać. Ja byłem na całym osiedlu mistrzem plucia do celu. I kiedyś, ku uciesze kolegów, trafiłem w sam środek czapeczki Andrzejka.

    Dobosz przystanął, zdjął czapkę, chusteczką ją wytarł i grzecznie mnie spytał: „Dlaczego pan na mnie pluje? Ja nie jestem spluwaczką.”

    Oczywiście wszyscy ryknęliśmy śmiechem, lecz kilka dni po tym podszedłem do niego i powiedziałem: Słuchaj, ja cię przepraszam, zachowałem się po chamsku. Podasz mi rękę? Andrzejek podał mi rękę i powiedział: „Oczywiście, że panu wybaczam. Od początku nie miałem panu tego za złe.”

    Proszę Państwa. Mieliśmy wtedy po czternaście lat.

    Łatwo sprawdzić, że Andrzej Dobosz, znany m.in. z roli filozofa w „Rejsie”, maturę otrzymał w Liceum im. Stefana Batorego, ale skoro wcześniej chodził do szkoły w kepi, to śmiało możemy uznać go za wychowańca Górskiego. Próby nawiązania z nim kontaktu nie udały się.

    W.B.

    Źródła:

    Jerzy Karaszkiewicz –  Słodkie lata Gazeta Wyborcza 15/05/1998

    UWAGA! UWAGA!

    ZMIANY NA NOWY ROK SZKOLNY

    Oplata za naukę w szkole powszechnej będzie obniżona w porównaniu z pobieraną obecnie, – a mianowicie za pierwszy i drugi rok nauczania wynosić będzie 500 złotych rocznie; za trzeci i czwarty – 600 złotych rocznie; za piąty i szósty – 700 złotych rocznie, (…) jednak młodzież prawdziwie niezamożna, lecz obiecująca, tak pod względem moralnym, jak umysłowym, może uzyskać zezwolenie na opłatę czesnego w wysokości semestru niższego (…).Może też być na życzenie Opieki rozłożona na dziesięć równych rat miesięcznych, płatnych z góry (…)

    Rok szkolny rozpocznie się 20-go sierpnia Mszą św. o godzinie 9-ej rano; młodzież w tym dniu winna zgromadzić się w gmachu szkolnym o godzinie 8-ej rano z książkami i umundurowana; lekcje rozpoczną się o 10-ej rano podług planu, przedyktowanego przed wakacjami. Nowo wstępujący mogą otrzymać odroczenie umundurowania na jeden miesiąc, czapeczka jednak obowiązuje od pierwszego dnia. Mundur ma być dotychczasowy.

    Spokojnie, Nie ma co się denerwować. Dzisiaj mamy pierwszego kwietnia,  możemy się oszukiwać. Natomiast  anonsowane zmiany dotyczyły roku szkolnego 1933/34. Rodzice dzisiejszej młodzieży, oczywiście jak najbardziej „obiecującej pod względem moralnym i umysłowym”, nie płacą żadnego czesnego, a uczniowie nie muszą nosić szkolnych  mundurów.

    W.B.

    Źródła:

    Wojciech Górski Zawiadomienie o zmianach, jakie zajdą w roku szkol. 1933/34 w Gimnazjum p. w. Ś-go Wojciecha 1933

    ULICA W.GÓRSKIEGO I JEGO POPIERSIEROK 1936

    Zaproszenie na uroczystość przemianowania nazwy ulicy Hortensji na ulicę Wojciecha Górskiego i odsłonięcie popiersia Wojciecha Górskiego. Dotychczas nie mieliśmy pewności, że oba ważne wydarzenia miały miejsce jednego dnia 1 marca 1936 r. – niecałe trzy tygodnie po pierwszej rocznicy Jego śmierci (11 lutego 1935 r.)

    1935  na cokole odnosi się do daty śmierci W.Górskiego 11 lutego 1935 r.

     

    wb

    Źródła:

    Narodowe Archiwum Cyfrowe

    WYDARZYŁO SIĘ W GÓRACH. DWAJ „GÓRALE” OD GÓRSKIEGO

    Jan Skotnicki (1875 – 1968) artysta plastyk,  pedagog i działacz polityczny pod koniec pierwszej dekady  ub. wieku  zamieszkał w Zakopanem, gdzie spotkał swego starszego kolegę  ze szkoły Wojciecha Górskiego, Mieczysława Karłowicza. Wcześniej spotykali się tylko przelotnie w Nałęczowie , a także w Pińsku. Dla Skotnickiego była to szansa na wejście  w środowisko  twórczo-artystyczne bujnie wtedy rozkwitające w Zakopanem, ale  jemu obce. Nie bardzo też przemawiało do niego  surowe piękno gór. Natomiast Karłowicz był taternikiem i narciarzem rozmiłowanym w Tatrach i w samotnych po nich wędrówkach. Ten styl życia sprzyjał twórczej wenie młodego muzyka.

    Zimowym rankiem  8 lutego 1909 r, po świeżym opadzie śniegu, Karłowicz wybrał się z nartami wyposażonymi w „foki” na szlak prowadzący do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Kiedy dotarł pod wschodnią ścianą Kościelca, zeszła z niej duża lawina śnieżna, której nie zdołał uniknąć i został przysypany  półtorametrową warstwą puszystego śniegu, w którym prawdopodobnie umarł z uduszenia.  Akcja ratunkowa zorganizowana przez Mariusz Zaruskiego  przeszła do historii ratownictwa górskiego, lecz życia Karłowiczowi nie wróciła. Latem tegoż roku w miejscu znalezienia zwłok ustawiony został, stojący do dzisiaj kamień pamiątkowy. Ktokolwiek  był nad Czarnym Stawem widział go na pewno. Przy smutnej uroczystości odsłonięciu  pamiątkowej tablicy umocowanej na głazie przemawiał  jego szkolny, ale nie górski, kolega od  Górskiego.

    WB

    Źródła:

    Jan Skotnicki Przy sztalugach i przy biurku, PIW 1957

    Skip to content