Nauki szkolne na poważnie rozpocząłem od momentu, kiedy na jesieni 1946 roku zostałem uczniem 7 klasy (dawniej pierwsza gimnazjalna) Szkoły Powszechnej p.w. św. Wojciecha Fundacji Górskich mieszczącej się przy ulicy Nowogrodzkiej 58 (narożnik z ul. Emilii Plater) w Warszawie. To lokum mojej zacnej szkoły – bo z przeszło 70. letnią historią – było miejscem przejściowym, bowiem szkoła swój byt uzależniała od posiadania własnej siedziby. Jej przedwojenny budynek w Śródmieściu przy ulicy Hortensji (później
Beztroskie dzieciństwo. Boguś z „Ciupą” ({na szczudłach) w domowym ogrodzie w Zalesiu Górnymnazwanej Górskiego) został w ostania całkowicie zniszczony, ale przez czas okupacji prowadzono w nim „pod przykrywką szkól zawodowych” nauczanie. na tajnych kompletach. Od razu po wojnie pozostałe niewielkie grono wiernych tradycji szkoły wychowańców i grono pedagogiczne, podjęło trud jej reaktywizacji.
W klasie byłem „nowym”, bo moi koledzy (klasa była męska) zaliczali już drugi po wyzwoleniu rok nauki w tej szkole. Trafiłem do klasy z bardzo fajnym wychowawcą, był nim Pan Rosolak – nauczyciel rysunku. Była to osoba zarówno z wyglądu jak i usposobienia bardzo dobroduszna. Był łagodnym i przychylnie nastawionym do uczniów człowiekiem, a nie było to łatwe, bo tych pięćdziesięciu kilku chłopaków o zróżnicowanym statusie społecznym i dużych różnicach wieku oraz krańcowo odmiennych temperamentach nie było łatwo okiełznać, on jednak dawał sobie z nimi radę.
Budynek, w którym znajdowała się szkoła nie był stricte budynkiem szkolnym i jak wcześniej wspomniałem będąc lokum przejściowym został jedynie przystosowany do pełnienia tej funkcji, stad warunki, w których „pobieraliśmy nauki” były ciężkie, głównie doskwierała ciasnota. Dlatego każdą przerwę w lekcjach spędzaliśmy w ogrodzie znajdującego się w pobliżu kościoła św. Barbary. Była tam zainstalowana zjeżdżalnia na stalowej linie rozciągniętej pomiędzy drzewami. […]
Z Zalesia Górnego, gdzie jeszcze wtedy mieszkaliśmy, dojeżdżałem koleją do Dworca Głównego, który mieścił się na Towarowej, a potem przepełnionym tramwajem, przeważnie na „cycku” (to jest takim czymś w rodzaju zderzaka) drugiego wagonu. Jechałem Alejami Jerozolimskimi aż do Emilii Plater, gdzie wysiadałem. Z Warszawy do domu wracałem przeważnie wieczorem, już po ciemku, czasami dla urozmaicenia jechałem „autobusem” będącym w rzeczywistości samochodem ciężarowym, w którym pod plandeką w skrzyni ładunkowej były umieszczone ławki dla pasażerów – popularnym w ówczesnych czasach środkiem transportu ludzi. W podobny sposób „podróżowała” też Iza − moja starsza o cztery lata siostra , albowiem uczęszczała do tej samej szkoły, ale o cztery klasy wyżej n. in. razem z Hanną Kirchner.
Budynek Smolna 30 przed odbudową w 1946 r.Wracając jednak pamięcią do 1947 roku… nowa siedziba szkoły usytuowana została w przydzielonym przez miasto, ale wypalonym gmachu szkoły Jana Zamoyskiego, który mieścił się na ul. Smolnej. Dzięki wysiłkom rodziców i dyrekcji naszej szkoły (fundusze na odbudowę pozyskiwano z tzw. cegiełek oraz pożyczek bankowych) stopniowo odbudowywano kolejne piętra gmachu. Nasza klasa należała do tych, które jako pierwsze zostały przeniesione w 1947 roku z Nowogrodzkiej na Smolną. Najpierw na pierwsze piętro, a następnie na drugie. Jakoś to było dziwnie zbieżne z „wędrówką” sąsiadującego z nami pokoju nauczycielskiego, czyżby z uwagi na fakt, iż nasza klasa była męska i liczyła aż 57 uczniów?!
W naszej szkole, uznawanej za elitarną, przeważały dzieci „czarnej reakcji” (prywatna inicjatywa, inteligencja pracująca itd.), ale były też jednostki „zakochane” w opanowującym nasz kraj systemie komunistycznym. Prym wśród nich wiódł Stanisław Penczek z równoległej do mojej klasy 7B. Był to energiczny, elokwentny, charyzmatyczny uczeń „o dużej świadomości klasowej”. Przemawiał przy każdej nadążającej się okazji, a było ich wiele, bowiem długie przerwy służyły jako forum uświadamiania młodzieży. Dlatego był też nie był nazbyt lubiany, chociaż na jego korzyść przemawiał fakt, że wierzył szczerze w to, co propagował… do czasu, kiedy ukończył chemię i został profesorem w PAN. Wkładanie nam do głów „prawdy” o wyższości nowego systemu ustrojowego Polski nad dotychczasowym, zajmowała się też już wtedy, zgodnie z obowiązującym programem szkolnym profesor Lubowiecka; która była o wiele młodsza od innych nauczycieli i na dodatek bardzo ładna. […] Jednak większość nauczycieli szkoły należała do pokolenia przedwojennego, stad poziom nauczania pozostawał wysoki a zakres tematyczny na szczęście nie zawsze zgodny z „wytycznymi”.
Ze znanych, „dobrze zapowiadających się” szkolnych postaci, ale w pozytywnym znaczeniu, mogę wymienić z tej samej klasy co Penczek, Ludwika Erchardta, który później zasłynął jako krytyk muzyczny, a z klasy 6A Wojtka Noszczyka − świetnego lekkoatletę i przystojniaka, o którego względy ubiegały się dziewczyny. Po studiach medycznych będąc już profesorem został wybitnym specjalistą w chirurgii naczyniowej. I tu ciekawostka, w związku z problemami jakie mnie ostatnio „dopadły” musiałem poddać się zabiegowi endoskopowej dekompresji kanału nadgarstka lewej ręki w Zakładzie Chirurgii Plastycznej, gdzie moim lekarzem prowadzącym był dr Bartłomiej Noszczyk – jak się wkrótce okazało syn mojego kolegi Noszczyka z Górskiego. Na tym jednak nie koniec, bowiem relacjonując to wydarzenie w domu, moja córka, Agata, przypomniała sobie, że kiedy jeszcze chodziła do Liceum im. Sempołowskiej, to w jej klasie był wyróżniający się urodą i… szpanerstwem (widać po ojcu) chłopak – właśnie ten w przyszłości mój doktor. Takie to ciekawe są zbiegi okoliczności.
Prawie wszyscy koledzy z klasy jeździli rowerami.
Kontynuując wyliczanie tych, jak się w przyszłości okazywało zacnych osobowości szkolnych, muszę wymienić jeszcze z wyższych od mojej klas Bogdana Kryspina – muzyka, reżysera i publicystę oraz Jerzego Łojka – wybitnego historyka i działacza opozycji, Andrzeja Siniarskiego – zawodnika sportu rajdowego oraz pisarkę i historyka literatury Hannę Kirchner (z klasy mojej starszej siostry Izy), dzięki której później mogliśmy w dużej mierze na nowo odkryć postać Zofii Nałkowskiej; poświęciła kilkadziesiąt lat na studiowanie biografii Nałkowskiej.
„Przyszłościowych sław” w mojej klasie nie było wiele, ale na to miano zasługiwał na pewno Jerzy Timoszewicz, niedościgniony w wiedzy o literaturze i języku polskim, hołubiony przez polonistę i łacinnika. Tu winien jestem wyjaśnienie, że w naszej klasie łacina nie była obowiązkowa, tak jak i religia, ale w ogólnym odczuciu nasza klasa celowała w „religijności” − lekcje zawsze zaczynaliśmy od głośnej modlitwy, co wynikało raczej z chęci działania „na przekór” niźli pobożności. Powracając do Jurka, to został on w później utytułowanym historykiem teatru.
Natomiast Wojtek Danielski − mój kolega z Zalesia Górnego już w szkole miał zadatki na osobę duchowną (miał pseudo „ksiądz”) i został nią później. Nie był on jednak „szeregowym” księdzem, stał się bowiem naukowcem z dziedziny liturgii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. (Jego rozprawa doktorska nosi tytuł: „Kult św. Wojciecha na ziemiach polskich w świetle przed trydenckich ksiąg liturgicznych. Studium historyczno-liturgiczne”.) […] To właśnie Wojtek Danielski, tuż po otrzymaniu święceń kapłańskich, udzielił ślubu mnie i Basi w 1959 roku w Kościele Karmelitów na Krakowskim Przedmieściu i od tego czasu pełnił rolę naszego rodzinnego księdza – udzielając chrztu naszym kolejnym dzieciom. Ceremonia ślubna była bardzo uroczysta, bo „obsługiwała” ją znaczna liczba, w dodatku o znaczącej randze duchownych. A więc był mój dawny katecheta ze szkoły ks. Kietliński pełniący funkcje proboszcza Katedry św. Jana na Starym Mieście, był też proboszcz kościoła, w którym odbywał się ślub, a ten skład uzupełniała asysta, którą stanowili alumni miejscowego seminarium duchownego, jako że w ceremonii uczestniczył wysokiej rangi duchowny w osobie ks. Kietlińskiego (był we fioletach). […]
Wracając jednak do opisu znanych uczniów w mojej klasie był tam też jeszcze przyszły aktor teatralny i filmowy Ryszard Ostałowski, którego kariera jak i życie prywatne zostało tragicznie zniszczone przez jego uzależnienie od alkoholu. Całe szczęście jego córka Dominika jest dziś znaną i lubianą aktorką, słynąca obecnie z niezmiernie popularnych seriali telewizyjnych.
W mojej klasie, podobnie jak w innych, był zwyczaj nie posługiwania się imieniem, ale przezwiskiem. Każdy miał jakąś „ksywę”. I tak na przykład „Małpkiem” był Marek Dobrowolski, świetny kolarz rywalizujący z Edkiem Stefańskim, „Zyzol”, czyli „Remiza” – Ryszard Remiszewski, „Salcia” – Andrzej Zalewski, niedościgniony w pluciu na odległość, biada temu chłopakowi, który na przerwie ziewał… „Salcia” trafiał bezbłędnie, „Ciupa” – Zbigniew Ciupiński, „Tusik” – Strumiłło itd. Mnie nazywano po prostu „Mierkoś”.
Naturalnie prawie wszyscy ci: „Małpki”, „Tuśki” i „Salcie” zdali maturę, jeśli nie o czasie, to jest w 1951 roku, to trochę „z poślizgiem” w późniejszym terminie, pokończyli studia wyższe i rozpoczynali pracę w wyuczonych zawodach. Informacje o swoich losach mieliśmy okazję wymieniać od 1981 roku, kiedy zapoczątkowaliśmy organizowanie spotkań trzech klas maturalnych rocznika 1950/1951 szkoły Górskiego – formalnie z ulicy Smolnej 30. Z czasem te spotkania zostały „wchłonięte” przez spotkania Koła Wychowańców Szkoły Górskiego.
Czułem się w szkole i swojej klasie dobrze. Należałem raczej do spokojnych chłopców, zwłaszcza od momentu, kiedy w grudniu 1947 roku w wypadku tramwajowym straciłem obie nogi. Z powodu tego wypadku nie miałem zbyt długiej przerwy w nauce. Zarówno klasa jak i nauczyciele (zwłaszcza wychowawca Pan Rosolak) przyjęli mnie po powrocie ze szpitala dobrze. Miałem w kolegach oparcie, czasami nawet zbyt przesadne. Kiedy podczas lekcji któryś z nauczycieli przez zapomnienie wywoływał mnie do tablicy mówiąc: „Mierkowski wstań”, klasa zgodnym chórem gromko odpowiadała: „On nie ma nóg!!!”. Nauczyciel się peszył, a oni mieli frajdę.
A jak to było z tym wypadkiem? A no po raz kolejny zostałem pokarany przez los, może za głupotę i tym samym wyczerpałem limit „do trzech razy sztuka”. Według mnie było to znowu doświadczenie życiowe – bo kto skacze do tramwaju na drugi pomost pierwszego wagonu?! Nieznający tamtejszej rzeczywistości powinni wiedzieć, że ówczesne tramwaje różniły się od obecnych w znaczący sposób. Nie miały drzwi z boku wagonu i to szczelnie zamykanych. Miały wejścia na początku i na końcu wagonu, a po ich bokach długie rączki, no i wolniej jeździły. Można było do nich „wsiadać” w każdym momencie. Wskoczenie do tramwaju było w zasadzie łatwe. Nie brakowało „wirtuozów” tej sztuki. Często było można oglądać takie skoki, bo nie zawsze robiło się to z konieczności (kiedy przystanek był daleko), ale także dla rozrywki.
Była niedziela 7 grudnia 1947 roku. Mieszkaliśmy wówczas już w Warszawie na ulicy Czerwonego Krzyża 7 (na Powiślu) i aby się dostać do Śródmieścia można było dojść piechotą po skarpie do ulicy Smolnej, względnie dojechać tramwajem jadącym wiaduktem „Poniatoszczaka”. Ja w tę feralną grudniową niedzielę wybrałem się tą drugą drogą. Kilkadziesiąt metrów od domu do wiaduktu przebiegłem lekko, ale po schodach na wiadukt było już ciężej. Jako ten 13-letni „gnojek”, jak wynurzyłem się ze schodów i zauważyłem nadjeżdżający w kierunku Śródmieścia tramwaj, niewiele myśląc wystartowałem do niego (w tym miejscu nie istniał przystanek). Bieg był za wolny, bo byłem zmęczony schodami, nie zdołałem mocno chwycić się rączki na pomoście no i zawinęło mnie pod koła drugiego wagonu. Co czułem? Takie ogólne odrętwienie – przytomności nie straciłem. Ktoś się mną zajął i zatamował krew. Wsadzono mnie na skrzynię samochodu ciężarowego, który był „pod ręką”. Całe szczęście, że pojawiła się (zupełnie przypadkowo) karetka pogotowia i zawiozła mnie, w warunkach bardziej higienicznych, do Szpitala Dzieciątka Jezus na Nowogrodzką. Tam szpitalny ksiądz z miejsca udzielił mi ostatniego namaszczenia i dopiero wtedy mogłem sobie pozwolić na „odpłynięcie”. Operacja się udała. Amputowano mi nogi „z zapasem” powyżej kolana, bo w powojennych czasach medycyna nie była na tak wysokim poziomie jak obecnie – bano się zakażenia i ewentualnych komplikacji. Mój pobyt w szpitalu zakończył się po 17 dniach.
Z doktorem, który mnie wtedy operował, spotkałem się przypadkowo w późniejszych latach, gdy poszukiwałem dobrego chirurga dla siebie, a później dla córki Agaty. Powspominaliśmy sobie tamten wypadek. Opowiedział mi trochę tym, jak mnie operował razem z młodą lekarką, która „ćwiczyła” na mnie. W sprawie Agaty potwierdził swoje umiejętności jako chirurga „starej daty”. Z jej „kocim pazurem” (zakażenie po zadrapaniu palca przez naszego domowego kota) poradził sobie znakomicie i wyleczył w prosty sposób – po przecięciu wielkiego ropnia kazał płukać palec jedynie w sodzie. Nie zalecił jakichś specjalnych zabiegów i w dodatku nie widział przeciwwskazań co do jej wyjazdu na wakacje.
Z pobytu w szpitalu zapamiętałem niektóre charakterystyczne scenki. Pielęgniarkami, które opiekowały się chorymi były jeszcze siostry zakonne. Była to fachowa i sumienna opieka. Miałem tylko jedno zastrzeżenie, mianowicie co do sposobu budzenia chorych. Polegało to na „wtargnięciu” (z hukiem) na salę o szóstej rano i rozpoczęcie donośnym głosem odmawiania porannej modlitwy. Wielołóżkowa sala, w której leżałem, była duża, jak to bywa w szpitalu starego typu, stąd wszystkie odgłosy, a tym bardziej głośna modlitwa poranna, były zwielokrotnione przez echo.
Przy moim łóżku czuwał stale ojciec. Podziwiałem go za tę troskę o mnie – miał stałą przepustkę do szpitala. W pierwszym okresie dyżurował także i w nocy. To chyba Mamcia go do tego nakłoniła, bo sama prawdopodobnie nie miała sił na spełnianie wobec mnie roli „samarytanki”. Wspomniałem wcześniej, że „w międzyczasie” przeprowadziliśmy się z Zalesia do Warszawy. Było to spowodowane koniecznością uniknięcia moich i Izy codziennych dojazdów do szkoły. Ojciec (pracujący w PCK) postarał się o pokój w dawnym budynku administracyjnym należącym do nieistniejącego już kompleksu szpitalnego PCK położonego na Powiślu między ulicą Czerwonego Krzyża na dole a ulicą Smolną na górze skarpy. Mimo, że nasz adres oficjalny to była ulica Smolna 6, to w rzeczywistości ten budynek był usytuowany równolegle do ulicy Czerwonego Krzyża w bezpośrednim sąsiedztwie wiaduktu kolejowej linii średnicowej. […]
Po wypadku ojciec „zorganizował” mi wózek inwalidzki, ale nie taki jak teraz się widuje, było to coś w rodzaju roweru na trzech kołach z napędem ręcznym przedniego koła za pośrednictwem korb (odpowiednik pedałów w rowerze) i łańcucha rowerowego. Ten wózek umożliwił mi swobodne poruszanie się tak po mieście jak i w terenie. Dawał mi prawie pełna samodzielność. Jeździłem nim bez względu na porę roku. Początkowo w jazdach do szkoły (trzeba było „ślimakiem” wjechać na wiadukt Poniatowskiego) pomagała mi mamcia. Po dojechaniu do budynku szkoły przesiadałem się na krzesełko (nie miałem jeszcze wtedy drewnianych protez, które towarzyszą mi do dzisiejszego dnia), na którym transportowany byłem przez szkolnych woźnych do klasy. Z czasem (jak miałem już „nogi”) stałem się jeszcze bardziej samodzielny i jeździłem bez niczyjej pomocy. Wędrowałem nim po Warszawie sam i z kolegami, na imprezy sportowe, do kina, a jak skończyłem szkolę na polibudę. Potem wędrowałem do mojej lubej, czyli na Grochów, do jej akademika na ul. Kickiego. Ten zasłużony dla mnie pojazd służył mi do 1957 roku, kiedy przesiadłem się do samochodu pod tytułem Wartburg, a wózek rozebrałem na części, które podwiesiłem pod sufitem w garażu. Przez całe lata tam wisiał – nie chciałem go wyrzucić, wydawało mi się, że może jeszcze kiedyś się przyda. […]
Bogumił Mierkowski maturzysta 1951Jak przebiegało u mnie zdawanie matury nie pamiętam, wiem jedynie, że w przeddzień zakomunikowałem rodzicom, że nic nie umiem i nie idę na egzamin. Rodzice przyjęli to ze spokojem i namówili mnie na spacer po Starym Mieście, no i następnego dnia poszedłem zdawać ustny. Zdawaliśmy trojkami. Z mojej trojki nie zdał Andrzej Nowicki i to mi jedynie utkwiło w pamięci. Na pamiątkę matury (17.06.1951 r.) otrzymałem ze szkoły zbiór wierszy i poematów Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego, jest to dla mnie cenna pamiątka, bo podpisali się na nim moi koledzy z klasy m.in. najweselszy w klasie „Małpek”, czyli Marek Dobrowolski (nie spokrewniony z S.R. Dobrowolskim.
Krótki biogram Bogumiła Mierkowskiego
Bogumił Mierkowski (ur. 18 kwietnia 1934, zmarł 21 października 2023 w Warszawie), mgr inżynier mechaniki precyzyjnej, przez ponad 20 lat adiunkt i konstruktor zajmujący się projektowaniem precyzyjnych przyrządów pilotażowo-nawigacyjnych samolotów i marynarki wojennej w Instytucie Lotnictwa na Okęciu. Na przełomie lat 70. i 80. czynnie zaangażowany w tworzenie NSZZ „Solidarność” w Instytucie. Wymieniony w książce „Zasłużeni dla polskiego lotnictwa” wydanej na stulecie Instytutu Lotnictwa przez Wydawnictwo Naukowe. Miłośnik motoryzacji i turystyki motorowej; członek zarządu i współzałożyciel działalności caravaningu w Automobilklubie Polski i w Polskim Związku Motorowym. Za zasługi dla rozwoju sportu samochodowego i za działalność na rzecz Automobilklubu Polski odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Jeden z pomysłodawców i współautor „Monografii Automobilklubu Polskiego” wydanej na jego stulecie w 2009 roku. Został pochowany w grobie rodzinnym na cmentarzu w Milanówku.
Fragment wspomnień „Bogusia”, i krótki jego biogram, opracował syn, Piotr Mierkowski.
wb