Opracowania autorskie

Andrzej Gierczyński

OSTATNI /?!/ ROCZNIK ABSOLWENTÓW SZKOŁY WOJCIECHA GÓRSKIEGO

Jeszcze przed napisaniem tych wspomnień zastanawiałem się nad filozoficznym, skądinąd, dylematem – kto to jest absolwent danej szkoły?

Sprawa jest prosta, jeśli ktoś uczestniczył przez cały okres swojej edukacji w jednej szkole – jak np. mój ojciec, który ukończył liceum im. Górskiego w 1929 roku. Ale ja zaczynałem edukację w szkole Górskiego, a maturę mam z pieczątką „Liceum Ogólnokształcące nr 18 w Warszawie, ul. Smolna 30”. Jeszcze bardziej skomplikowana jest sprawa naszych kolegów z klasy, którzy zdawali maturę z rocznym opóźnieniem. Oni mają maturę z pieczątką „Liceum im. Jana Zamoyskiego”, choć patronował im zaledwie dwa miesiące! Czy rzeczywiście są jego absolwentami?

Poniższy tekst jest garścią wspomnień uczniów, którzy zaczynali swoją edukację w 1946 roku – drugim powojennym roku szkolnym – w „Szkole Powszechnej pod wezwaniem św. Wojciecha – Fundacja Górskich”, a kończyli w 1957 roku w „Państwowej Szkole Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego i Licealnego” w Warszawie przy ul. Smolnej 30. Był to ostatni rok szkolny przed oficjalnym przywróceniem w 1958 roku imienia przedwojennego patrona Jana Zamoyskiego.

Formalnie są abiturientami Liceum nr 18 przy ul. Smolnej 30, ale czyż nie czują się „Góralami”? Przecież nosili przez trzy lata słynne czapki – „kepi wojska francuskiego” , przecież po 1949 roku nic się dla nich nie zmieniło – ci sami koledzy, ci sami nauczyciele i codziennie mijali na I piętrze popiersie swojego czcigodnego patrona . Większość z nas nie dawała sobie sprawy, że mury „naszej budy” – to dawna przedwojenna szkoła im. Jana Zamoyskiego. Ale to tylko mury! Większość kadry nauczycielskiej i uczniów wywodziło się ze szkoły im. Górskiego – i tak się czuli !! A na nowe pokolenie „górali” trzeba było czekać 30 lat, kiedy to LX Liceum Ogólnokształcącemu w Warszawie dnia 23 kwietnia 1988 roku nadano imię nowego patrona – Wojciecha Górskiego. A więc wieloletnia tradycja została podtrzymana!!!

A teraz trochę wspomnień z klasy, do której chodziłem. Naszą edukację rozpoczynamy we wrześniu 1946 roku. Obowiązkowo idziemy na mszę do kościoła św. Barbary. Zapamiętałem, że katechetka, a jednocześnie wychowawczyni naszej klasy – Sabina Wałachowska ustawiła mnie w pierwszej parze z Andrzejem Krukowskim. Byliśmy wówczas najwyżsi !

Naukę rozpoczynamy w zastępczym budynku przy ul. Nowogrodzkiej 58. Będziemy tu tylko rok. Rozpoczynamy naukę w 62 -osobowej klasie !!! Wszyscy chłopcy. Do matury dotrze tylko 12-tu . Ciekawostka : jest tu aż 17 Andrzei – wtedy popularne imię z uwagi na beatyfikację Andrzeja Boboli w 1938 roku. W 1947 roku przenosimy się do częściowo wyremontowanego budynku przy ul. Smolnej 30. Tu spędzimy niezapomniane 10 lat – aż do matury w 1957 roku. Mimo, ze szkoła była przy ul. Smolnej, to później wchodziliśmy do niej od ul. Foksal przez szkolne boisko. W klasach 2-4 dumnie nosiliśmy nasze czapki – „kepi wojska francuskiego” . Osobiście niewiele zapamiętałem z pierwszych trzech klas szkoły podstawowej. Może ciężkie, dwuosobowe ławki szkolne trochę podobne do tych w kościele. Z dziurą w środku na kałamarz, w którym maczało się stalówkę typu „serek” umocowaną na drewnianej oprawce pióra. Ciągle miałem upaprane w atramencie palce.

Trzecią klasę /czerwiec 1949 rok/ kończymy zbiorowym przystąpieniem do pierwszej komunii świętej – i to zdawałoby się w szczytowym okresie stalinizmu w Polsce!

Po ukończeniu czwartej klasy otrzymaliśmy świadectwa z nową pieczątką.

Niewielu z nas zwróciło na to uwagę, a chyba nikt nie zdawał sobie sprawy z historycznej konsekwencji tego faktu. Przestaliśmy być „góralami”, a zaczeliśmy być uczniami -po prostu – „Smolnej”. To była zmiana formalna, niedocierająca do naszej świadomości – przecież chodziliśmy do tej samej szkoły, uczyli nas prawie ci sami nauczyciele, mieliśmy tych samych kolegów. Już wtedy działał samorząd klasowy .”Robiłem” wtedy za przewodniczącego, a zebranie odbywało się pod czujnym okiem wychowawczyni pani Janiny Popławskiej. Na ścianie wisiały tematyczne gazetki ścienne, które musieliśmy opracować i wykonać.

W piątej klasie czekała nas rewolucja !! Przyszły dziewczęta ! Oczywiście zawiązały się pierwsze sympatie, a na licznych wówczas wycieczkach – również pierwsze przyjaźnie.

Coraz większą rolę – przynajmniej dla niektórych z nas- zaczął odgrywać sport. Przyznaję, mnie osobiście sport fascynował. Duża w tym zasługa naszego nauczyciela WF Zenona Paruszewskiego, który ułatwiał nam dodatkowe zajęcia sportowe według naszych życzeń i zainteresowań i potrafił zaszczepić miłość do sportowej rywalizacji. Od 6-tej do 11-tej klasy opisywałem wszystkie wydarzenia sportowe naszej klasy i szkoły w zeszytach nazwanych „Pamiętnikami sportowymi klasy”. Pozwólcie, że omówię niektóre kronikarskie zapisy pisane przez kilkunastoletniego chłopaka zafascynowanego sportem, który nie tylko notował sportowe wydarzenia, ale je inicjował i organizował. Dzisiaj nazwalibyśmy to sportową pasją.

Ale przejdźmy do niektórych zapisów. Pierwszy nosi datę 3 października 1951 roku i odnotowuje wyniki lekkoatletycznych mistrzostw klasy 6A. Już wtedy zorganizowaliśmy wzorując się na ogólnopolskim konkursie „Przeglądu Sportowego” – plebiscyt na najlepszego sportowca klasy 6A. Nagrodę sponsora /moja matka/ w postaci książki otrzymał Wojtek Bieńkowski, który bezbłędnie wytypował pierwszych pięciu najlepszych, którymi zostali : Andrzej Gierczyński, Jerzy Łąpieś, Zdzisław Kudelski, Zygmunt Składanowski i Zbigniew Klemczyński. Plebiscyt powtórzyliśmy w klasie ósmej. Zwyciężył ponownie Gierczyński przed Wasilewskim i Dobrowolskim.

Niektóre wpisy są wręcz komiczne. Na przykład opisując bieg na 800 metrów w klasie 7-mej kronikarz zanotował ; „Potępia się zachowanie Orzechowskiego, który kopnął Czaplickiego w czasie biegu”. I pomyśleć, że obaj zostali szacownymi lekarzami medycyny! Nie odbyło się bez swoistych dramatów. W biegu o 5 miejsce /cytuję/ „Cały czas prowadził Łąpieś, lecz na przedostatnim wirażu spadł mu pantofel i minęli go wszyscy zawodnicy”. 4 listopada 1953 roku jest notatka ;”Nasz zawodnik Składanowski uległ ciężkiej kontuzji i nie będzie brać udziału w imprezach sportowych przez kilka tygodni.” Za tym zapisem kryje się historia „zmagania” czli walki zapaśniczej na przerwie lekcyjnej. Niestety to ja byłem sprawcą tego nieszczęścia, a Zygmunt do dzisiaj ma przeprost ramienia do jakichś 230 stopni.

Zadziwia szeroka paleta dyscyplin sportowych. Nie dziwią gry zespołowe ; piłka nożna, piłka ręczna zwana wówczas szczypiorniakiem, koszykówka, czy siatkówka. Naturalnymi szkolnymi dyscyplinami była lekkoatletyka , gimnastyka, tenis stołowy zwany popularnie ping-pongiem – czy nawet szachy.

Ale zorganizowanie walk zapaśniczych, bokserskich czy szermierczych wydawało się wówczas przedsięwzięciem bardzo trudnym. Incydentalnie były też starty w takich dyscyplinach jak tenis ziemny, strzelectwo, łyżwiarstwo szybkie czy biegi narciarskie

Większość zawodów odbywało się na naszym boisku szkolnym przy ul. Foksal. Byliśmy tam codziennie, choćby z racji dojścia do szkoły, które przez wiele lat wiodło tą drogą. Nawierzchnia boisk do gier zespołowych była typu „klepisko”. Pod płotem 4-ro torowa żużlowa bieżnia z ręcznie kopanymi dołkami startowymi. Obok piaskowe skocznie. Niektóre z nich kopałem osobiście wraz z kolegami w ramach przygotowań do Światowego Festiwalu Młodzieży w 1955 roku.

W takich warunkach nasz rekordzista klasy na 60 metrów, Dobrowolski – 7,2 sek, z pewnością zszedłby poniżej 7 sekund, a to jest już bardzo dobry wynik.

W pamiętnikach opisane są sukcesy sportowe naszej klasy jak zdobycie mistrzostwa szkoły w szczypiorniaka i piłce nożnej oraz dwukrotne zdobycie mistrzostwa Warszawy szkół licealnych w koszykówce.

Ostatni wpis nosi datę 29 czerwca 1957 roku. Pozwólcie, że zacytuję go w całości :

„ Po raz ostatni zapisuję kartki tych pamiętników spisywanych przez kolejne sześć lat. W ostatnich latach życie naszych sportowców przeniosło się do klubów sportowych. Jedni wybiją się i być może będą bronić barw kraju, inni nie osiągną najwyższych wyników, ale nie zniechęcą się tym. Ten, kto raz zaraził się bakcylem walki sportowej, nie prędko zerwie ze sportem. A więc – najlepszych wyników na bieżniach, boiskach,basenach i planszach !!!”

 

Czy te przewidywania się sprawdziły? I tak, i nie. Nie – bo żaden z nas nie zdobył medalu olimpijskiego, czy mistrzostwa świata. Trzech z nas – Juliusz Pękacki, Zygmunt Składanowski i Andrzej Gierczyński związało się na wiele lat z uprawianiem szermierki. W „Leksykonie polskiej szermierki 1922 – 2012” redaktor Kazimierz Marcinek umieścił ich osiągnięcia.

Julek Pękacki, który pierwszy zaczął uprawiać szermierkę w Warszawiance przyniósł do szkoły sprzęt umożliwiający nam rozpoczęcie „na dziko” mistrzostw klasy. Reprezentował nasz kraj na Mistrzostwach Świata Juniorów. Poza tym zdobył dwukrotnie tytuł drużynowego wicemistrza Polski seniorów. Niestety zmarł 9 czerwca 2013 roku w kanadyjskim Montrealu.

Zygmunt Składanowski wielokrotny drużynowy medalista i wicemistrz Polski w szpadzie. Największe sukcesy odniósł jako trener doprowadzając w 1978 roku naszą reprezentację we florecie kobiet do tytułu wicemistrza świata. A jako trener /i mąż/ Kamili Mazurowskiej – Składanowskiej może się pochwalić doprowadzeniem jej do 4-ro krotnego reprezentowania naszego kraju na Olimpiadach w Meksyku, Monachium, Montrealu i Moskwie.

Wreszcie trzeci z rodziny szermierczej absolwentów „Górskiego” – Andrzej Gierczyński poświęcił ćwierć wieku jako zawodnik, sędzia, instruktor tego pięknego sportu. To on, jako instruktor, odkrył w Pałacu Młodzieży talent Kamili Mazurowskiej i przekazał ją do AZS-AWF w ręce swojego przyjaciela Zygmunta Składanowskiego, gdzie mogła szybciej i lepiej rozwijać swój talent. Wkrótce zdobyła tytuł Mistrzyni Polski. Przekazując Kamilę do AZS-u wiedziałem również, że podziwia ona Zygmunta nie tylko jako trenera. To swatanie zaowocowało założeniem szczęśliwej rodziny, a ich córka Oktawia przegoniła swojego ojca, bo zdobyła tytuł Mistrzyni Polski – oczywiście w szermierce!

Muszę wam się przyznać, że w roli swata osiągnąłem dalsze sukcesy. Mój kolega z „ „pierwszej pary” w pierwszej klasie – Andrzej Krukowski dzięki mnie poznał dziewczynę – Jolantę Lach – szkolną koleżankę mojej ciotecznej siostry. Uczestniczyła w naszych słynnych prywatkach i poznała przy okazji Andrzeja. Pełna temperamentu i lubiana przez wszystkich „Lachiczka” – doprowadziła go (dosłownie) do ołtarza, a ich dzieci i wnuk Marcin wyróżniały się w osiągnięciach sportowych m. in. w lekkoatletyce – rzut oszczepem – reprezentując nasz kraj na arenie międzynarodowej i to na mistrzostwach świata i Igrzyskach Olimpijskich w Rio de Janeiro.

A więc moje „maturalne przewidywania” spełniły się w pełni – nawet w drugim pokoleniu!

Wreszcie – matura! Oczekiwany egzamin dojrzałości dla większości z nas pomyślnie zakończony. Ale zdarzały się też niepowodzenia. Jedno wydarzenie zapadło mi szczególnie w pamięci. Kończymy pisemny egzamin z polskiego. Większość wybierała temat z Odrodzenia /nie pamiętam jak był dokładnie sformułowany. Stoimy w kolejce do oddania swoich prac. Ja, Zygmunt Składanowski i Julek Pękacki. W czasie dyskusji na temat wybitnych postaci tego okresu, poda z ust Julka nazwisko Ignacego Krasickiego. Zdumiony Zygmunt mówi mu, że to poeta z okresu Oświecenia, a nie Odrodzenia. Zapamiętałem wyraz twarzy Julka, skądinąd dobrego ucznia. Zbladł po prostu w stresie napisał wypracowanie o wybitnych twórcach okresu Oświecenia, a nie Odrodzenia. Werdykt polonisty, a równocześnie dyrektora szkoły Pana /nomen omen/ Gada był jednoznaczny -”samodzielna zmiana tematu pracy -ocena niedostateczna”. Julek zdał maturę w 1958 roku, już jako abiturient liceum im, Jana Zamoyskiego, bo w marcu tego roku przyjęto nowego patrona szkoły przy ul. Smolnej. Czy rzeczywiście czuł się absolwentem szkoły, której nowy patron był nadany zaledwie dwa miesiące wcześniej? Gdyby nie fatalna pomyłka to kończyłby Liceum nr 18 przy ul. Smolnej, ale korzenie historyczne początków jego edukacji sięgają Szkoły Górskiego i może czuje się absolwentem „góralem” – tak jak większość z nas.

Nie doczekamy się od niego odpowiedzi na to pytanie. Zmarł niedawno w dalekim Montrealu.

Te dylematy były źródłem powstania tego opracowania i tego trochę przewrotnego jego tytułu. Czy absolwenci z 1957 roku są ostatnimi spadkobiercami szkoły im. W. Górskiego? Część z nas z pewnością tak to odczuwa, część z tych maturzystów, którzy przyszli do szkoły po 1950 roku (w tym wszystkie dziewczęta) – chyba nie ma takich powiązań emocjonalnych. Oczywiście nowi maturzyści LX liceum im. Wojciecha Górskiego – to pełnoprawni absolwenci tej szkoły z jakże ciekawą, choć skomplikowaną historią.

Wspomnienia te, na podstawie pisanych na bieżąco „Pamiętników sportowych klasy”, opracował Andrzej Gierczyński i każdy przyzna, że była to wyjątkowa klasa nie tylko w dziejach Szkoły Górskiego, ale też ze względu na osiągnięcia jej uczniów, późniejszych mistrzów i medalistów sportowych.

Skip to content