W 1948 r. zostałem przyjęty do dość ekskluzywnej wówczas szkoły Wojciecha Górskiego [założona przez W.Górskego, ale noszącj imię św. Wojciecha. red], przy ul. Smolnej 30 w Warszawie. Uczęszczała do niej młodzież pochodząca z rodzin z tzw. inicjatywy prywatnej i wolnych zawodów, czyli mających zamożnych rodziców, jak na ówczesne warunki. Nosiliśmy czapki w stylu francuskiej kepi, budząc duże zdziwienie, np. w Krakowie, dokąd wybrałem się raz w tej czapce. W stolicy czapka ta nie budziła aż takiego zdziwienia. W śród młodzieży było wielu dorosłych chłopców, którym okupacja niemiecka zmarnowała lata nauki.
Najpopularniejszym uczniem był Wojtek Noszczyk, wyśmienity lekkoatleta, który potrafił na ubitym klepisku naszego boiska przebiec 60 m w 7,3 sek. Większość koleżanek podkochiwała się w nim, wybitnie przystojnym chłopaku, synu lekarza. Obecnie jest znanym profesorem chirurgii. Byłem z nim kiedyś na obozie szkolnym pod Łabskim Szczytem w Karkonoszach. Ukradziono mi tam zegarek szwajcarski firmy Lanco. Wojtek wszczął dochodzenie, ale zegarek nie znalazł się. Byłem zachwycony, że taki popularny kolega zajął się moja skromną osobą i szybko przebolałem stratę. Kiedy Mama Halina dała mi ten zegarek, powiedziała „pilnuj go dobrze, bo może drugiego już nie będziesz miał”. Ta przestroga była dostosowana do tamtych ponurych czasów okupacji stalinowskiej. Mama, 14-krotnie ranna łącznika AK w Powstaniu Warszawskim za późne ujawnienie się z AK miała rentę inwalidzką (85% niezdolności do pracy) obniżoną do 182 zł., czyli do niecałych 2 dolarów wg. cen czarnorynkowych. Mogła zatem myśleć, że nie będzie jej stać na kupienie mi zegarka.
W szkole wśród uczniów (z tzw. czarnej reakcji) krążyła wówczas opowiastka o sowieckich żołnierzach, co to „skarżyli się na ciężkie czasy, kiedy rabowali zegary z wież polskich ratuszy”. Wkrótce Sowieci nauczyli się produkować zegarki pod marką Pobiedy, które w szkole momentalnie nazywaliśmy, że są „najszybsze w świecie”. Ponieważ wówczas wszystko co sowieckie musiało być najlepsze lub najszybsze na świecie. W szkole uczono nas, że wszystkie ważniejsze wynalazki na świecie były dziełem Rosjan. Śmieliśmy się z tego i „odkrywaliśmy” coraz to nowych sowieckich wynalazców. Na przykład sprzeczaliśmy się z nauczycielką matematyki Heleną Sobocką dowodząc, że wzór na pole trójkąta wynalazł Rosjanin Pietiagoras a nie Grek Pitagoras. Natomiast za wynalazcę okularów uznaliśmy sowieckiego Gruzina o nazwisku Gównowidze. Nasi nauczyciele nie lubili tego rodzaju popisów, ponieważ nie wiedzieli czy to nie prowokacja, która może skończyć się donosie i wyrzuceniem z pracy. Z tych też czasów pochodzi powiedzenie słyszane nieraz w zatłoczonym tramwaju „Nie pchaj się pan, pan nie wie kim ja jestem.”
Po godzinach rekolekcji wielkanocnych odbywanych w kościele Św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu szliśmy nieraz z kolegami na Stare Miasto. Było ono jeszcze nie odbudowane, pełne gruzów i zniszczonych domów. Bawiliśmy się w nich w „powstańców” co polegało na kryciu się i wzajemnym obrzucaniu się kamieniami. Że nikt z nas nie oberwał kamieniem w głowę to istny cud, zapewne skutek naszej gorliwości na rekolekcjach.
W szkole grałem omal na każdej przerwie w ping-ponga, ogrywając większość kolegów. Uczyłem się grać w YMCA przy ul. Konopnickiej 6, a potem w klubie Polonia (Zrzeszenie Kolejarz), który wówczas mieścił się przy ul. Foksal, w pięknym budynku w stylu rococa, gdzie jest obecnie bank. Po lekcjach przebiegałem nasze szkolne boisko i momentalnie znajdowałem się na sali ping-pongowej. Sekcja ping-pongowa znajdowała się w pierwszej lidze, w której prym wodzili bracia Jan i Stanislaw Kuglerowie. W sekcji tej wyrósł późniejszy znakomity ping-pongista Zbyszek Caliński, wielokrotny mistrz Polski. Grałem w drugiej drużynie, nieraz ze Zbyszkiem i Albinem Surmą, który zginął w wypadku tramwajowym na moście Poniatowskiego. Jako tzw. młodzik grałem nieraz pokazowe mecze przed spotkaniami seniorów. Byłem zwykle bardzo stremowany, zwłaszcza gdy grałem z Danką Szmidt z Radomia (późniejszą żoną Zbyszka). Grała zarówno świetnie w ping ponga jak i w tenisa, będąc wielokrotną mistrzynią Polski w oby tych dyscyplinach. Wielki talent i uroda.
Polonia była wówczas i w I lidze piłki nożnej, w której grał legendarny bramkarz Borucz, oraz początki stawiał Kulesza, późniejszy trener kadry narodowej. Polonia ponadto miała świetnych I ligowych koszykarzy i koszykarki. W Polonii grał Marian Wróbel późniejszy mistrz świata w kompozycjach szachowych. Chodziłem na ich mecze i nie miałem czasu zastanawiać się nad smutnym losem mojej najbliższej rodziny.
W szkole nauczycielem WF był Witold Paszkowski, AK-owiec niezwykle przystojny i elegancki. Otaczał mnie specjalna opieką, bowiem znał moją historię oraz myślę, że podobała mu się moja Mama, kobieta wówczas bardzo atrakcyjna mająca zaledwie czterdzieści parę lat, a wyglądała na znacznie młodszą. Jemu zawdzięczałem to, grałem czasem w reprezentacji szkoły w koszykówce a także jeździłem na obozy narciarskie w Bukowinie Tatrzańskiej. Dzięki prof. Paszkowskiemu, ja „cepr warszawski” wylądowałem w 1952 r. w reprezentacji narciarskiej Warszawy na zawodach juniorów w Iwoniczu. Byłem członkiem sekcji narciarskiej Polonii, gdzie jeździł świetny Andrzej Szuch, Wojtek Sosnowski oraz Jerzy Iwaszkiewicz, z którego młodszym bratem Michałem jeździłem na różne obozy narciarskie.
W naszej szkole prawie nie było dzieci prominentnych osób z pogranicza partyjno-rządowego, a co ciekawe, budynek szkoły mieścił się prawie vis a vis wielkiego kompleksu gmachów KC Partii na skrzyżowaniu Al. Jerozolimskich i Nowego Światu. Wśród tego sortu dzieci znanych mi było tylko dwoje. Alina była córką profesora Stanisława Lorentza, bezpartyjnego dyrektora Muzeum Narodowego, które też znajdowało się vis a vis naszej szkoły. Lorentzowie musieli mieszkać w okolicy (a może w samym muzeum) ponieważ widywałem ją często spacerującą z dużym psem. Po maturze studiowała fizykę, ale porzuciła ją i poszła na polonistykę. Obecnie jest profesorem filologii polskiej.
Drugim prominentnym dzieckiem był Wladyslaw Turski, syn Stanisława Turskiego, (b. PPS-owca), wieloletniego bezpartyjnego rektora Uniwersytetu Warszawskiego. Wówczas takich formalnie bezpartyjnych działaczy nazywano „bezpartyjnymi bolszewikami”. Kolegę Turskiego każdy uczeń chyba znał, bowiem miał charakterystyczną sylwetkę, był tęgawy, stale goniący po korytarzach kolegów i bijący ich swą podniszczoną (chyba przedwojenną) teczką, stale zadyszany, wrzeszczący coś niezrozumiałego z czerwoną z podniecenia twarzą. Przylgnęło do niego powiedzenie: „taki mały a już Turski” Dzięki koneksji ojca ukończył astronomię w Moskwie (czasy sputników) a potem coś jeszcze w Londynie. Cóż, podejrzewam, że pomimo wysokiej protekcji, a może i przez nadwagę, nie został kosmonautą, więc przerzucił się na informatykę, w której w przyspieszonym tempie został profesorem.
Większość kolegów moich „Górali” najlepiej chyba pamięta Stanisława Pęczka, lidera komunistycznego ZMP. Energiczny, elokwentny, miał charyzmę. Był uczniem o dużej „świadomości klasowej”. Przemawiał przy każdej okazji, a było ich wiele, jako że długie przerwy służyły za forum uświadamiania młodzieży w jakim szczęśliwym ustroju politycznym żyją. Nie przysparzało mu to sympatii u kolegów zaliczanych do czarnej reakcji. Na jego korzyść przemawia fakt, że wierzył w to co mówił. Ukończył chemię i został cenionym profesorem w PAN, z dobrymi koneksjami na Zachodzie. Nie mógłby zostać naukowcem, gdyby wierzył nadal w to. co okazało się wielką lipą i zbrodnią. Spotkałem go po latach w 1997 r. na Akademickich Mistrzostwach Polski w tenisie w Łodzi. Niechętnie powracał do czasów w Górskim i tylko retorycznie spytał: – A któż w młodości nie był strażakiem lub socjalistą?
Tę samą parafrazę znanej maksymy użył francuski minister wręczający Legię Honorową Jackowi Kuroniowi, Ministrowi Pracy w rządzie Solidarnościowym. A przecież Kuroń w młodości był oddanym komunistą, który zwalczał polskie harcerstwo w okresie, gdy kolega Pęczek na mniejszą skalę nawracał „Górali” na „dziejową drogę sprawiedliwości społecznej”.
W tym samym czasie robiłem wszystko by koledze Pęczkowi nie powiodła się jego misja. W marcu 1953 r., na wieść o śmierci Stalina w pełni swej naiwności uwierzyłem wraz z paroma kolegami, że to już koniec ZSRR. Z tej okazji, wracając z zajęć Wychowania Obywatelskiego pod mostem Poniatowskiego, zamiast schować wiatrówki do specjalnego szkolnego magazynu, poszliśmy do naszej klasy i zaczęliśmy strzelać do portretów dostojników państwowych, jakie wówczas wisiały w każdej klasie. Paroma kulami zostały przeszyte portrety; Bieruta, Cyrankiewicza i Rokossowskiego. Nie polała się krew, za to posypało się szkło. Zrobiono dochodzenie i wykryto sprawców niewyobrażalnego w owych czasach „zbrojnego zamachu stanu”, tuż pod bokiem centrum dowodzenia partii i państwa. Nauczycielem od Wychowania Obywatelskiego był młodzian wyznający poglądy podobne do tych, które miał Stanisław Pęczek. Tyle że był bardziej zatwardziały i wierzący w nowy ład w Polsce. Nie przeszkadzało mu w tym, żę chodził wówczas w za krótkich – przed kostkami spodniach i skarpetkach w poprzeczne prążki. Był to wówczas strój tzw. bikiniarza. Brakowało mu tylko czapy wypełnionej w tyle gazetami.
Cała sprawa przybrała bardzo poważny obrót. Kilku kolegów wyrzucono ze szkoły z wilczymi biletami. W ten sposób złamano życie Sławkowi Mackiewiczowi i Andrzejowi Czarneckiemu, którzy nie mogli dostać się do żadnej szkoły. Mnie wyratowała jak zwykle Mama. Pokazała swe poprzestrzelane ręce, opowiedziała o śmierci Ojca w obozie Dora i tym pewnie zmiękczyła serca ówczesnych decydentów. Jestem pewien, że pomógł mi wówczas prof. Paszkowski. Zostałem przeniesiony do szkoły im. Tadeusza Rejtana równie świetnej jak szkoła Górskiego. Przyjęto mnie tym łatwiej, że kolegowałem się z Pawłem Kikolskim, którego matka była wicedyrektorką Rejtana. Natomiast dyrektor tej szkoły Stanisław Wojciechowski AK-owiec, który wykonywał wyroki na kolaborantach w czasie Okupacji. był bardzo przyzwoitym dyrektorem, który w glebi sercu nie był entuzjastą aktualnego reżimu politycznego, wszyscy w szkole go lubili a mnie przyjął z otwartymi rękami.
Z bólem serca pożegnałem się z Górskim, gdzie przyjaźniłem się z Maćkiem Szeredą i kolegowałem z Markiem Żyszko, Krzysztofem Wojciechowskim, Januszem Szombarą, Andrzejem Karczem i Andrzejem Radwańskim. Wszyscy oni pokończyli studia. Maciek, Marek i Andrzej zostali świetnymi inżynierami. Z Markiem buszowałem w latach 1962-64 po Paryżu, gdzie mój kolega mieszkał przez wiele lat, i gdzie nauczył się budować mosty z betonu sprężonego, a która to technika nie była jeszcze znana w Polsce. Po jego powrocie do Ojczyzny, pomagał mi bardzo oddanie i sprawnie w Krajowym Biurze Informatyki. Ponieważ mieliśmy największe wówczas kontakty z Francją, jego bezbłędny i bez akcentu francuski oraz świetne maniery były nieocenioną pomocą.
Po przejściu do gimnazjum Rejtana wpadłem w wir nowej szkoły, gdzie prof. Stefan Kozicki nauczył mnie matematyki (i wychował paru laureatów Olimpiady Matematycznej). Znów grałem w ping ponga tym razem głównie z Andrzejem Boberem i grałem w tenisa w turniejach zapominając o koszmarach wojny i reżimu.
Andrzej Targowski – Informatyka bez złudzeń, Wyd. Adam Marszałek, Toruń 2001
Andrzej Targowski – Słownik wychowańców, <http://wychowancygorskiego.pl>