Wiem z doświadczenia, jak pochopne i powierzchowne bywają osądy młodzieży o nauczycielach. Młodzież jest bystra, dostrzega wiele cech czyjejś osobowości, ma przecież tendencję do złośliwości i zabawy z autorytetów. Prześmiewczość bywa sposobem na uczestnictwo w życiu towarzyskim. Tym, którzy nas uczyli (było to w latach 1945 – 1951), nadawaliśmy różne przydomki, przekręcaliśmy nazwiska, zwracaliśmy się do nich per „panie psorze”, „pani psorko”, robiliśmy psikusy. Czasem robiło nam się przykro z tego powodu, więc „odpuszczaliśmy”, jak na przykład nauczycielce fizyki, wystraszonej nami i pełnioną rolą. Niektórzy nauczyciele wzbudzali sympatię, inni – litość, jeszcze inni – strach, ale wszyscy, z nielicznymi wyjątkami, byli przez nas szanowani, a po latach docenieni. O obranym przeze mnie kierunku studiów zadecydowało zafascynowanie historykiem, niezwykle eleganckim (w ubieraniu się i zachowaniu), ale dość oschłym i nieprzystępnym panu, który nazywał się Balicki – (imienia nie pamiętam), jednakże z całego grona nauczycielskiego najważniejsze dla mnie okazały się trzy osoby: wychowawczyni i nauczycielka francuskiego Janina Górska, polonistka Natalia Jarzębowska i matematyk Antoni Czekalski. Do informacji o nich, już opublikowanych, dorzucam kilka osobistych wrażeń i wspomnień.
Natalia Górska opiekowała się moją klasą przez cały czas, od 1945 do 1951 roku, czyli przez 6 lat. Przez ten czas z dużym uporem starała się nauczyć nas francuskiego. Opiekowała się nami w najszerszym tego słowa znaczeniu: pilnowała jak matka, w czasie rozmaitych zbiorowych wypraw zaganiała jak kwoka kurczęta, była stale zatroskana i zdenerwowana, że ktoś z nas poniesie jakąś szkodę albo narobi sobie i innym tarapatów. Traktowała nas jak swoją rodzinę. Wyprawy zbiorowe polegały na corocznych wyjazdach na Powązki w Zaduszki lub Wszystkich Świętych oraz na niedzielnym udziale we mszach, najpierw do kościoła po karmelickiego na Krakowskim Przedmieściu (a może – do Wizytek), potem do św. Antoniego na Senatorskiej. Był też jeden wyjazd szczególny, o którym za chwilę.
Ja i moje szczęśliwie jeszcze żyjące koleżanki pamiętamy zwłaszcza jedną wyprawę na cmentarz. Zbiórka była na Placu Trzech Krzyży, ciągle jeszcze naznaczonym wojną, skąd na Powązki wyruszał tramwaj. Tłum był wielki, pani Janina z większością klasy z trudem wcisnęła się na platformę (tramwaje miały platformy, niektóre oszklone). Ja, Krysia Szacka i dwóch kolegów (byli to chyba Antek Mazurkiewicz – obecnie prof. dr. hab. – i Wiesiek Kodym, który zmarł w 2008 r.) nie dostaliśmy się do środka, więc skorzystaliśmy z okazji i pojechaliśmy jako „grono” – tak wtedy nazywano ludzi, uczepionych na buforach wagonów. Staliśmy twarzami do szyby, a za szybą – przerażona pani Janina i niektóre rozbawione osoby z klasy. Nie zapomnę twarzy biednej wychowawczyni – wyglądała, jakby miała za chwilę wybuchnąć płaczem. Żal nam się zrobiło; po wyjściu z tramwaju rzuciła się na nas, ze łzami beształa i próbowała wyściskać. Raczej nie należało uczepiać się pomiędzy dwoma wagonami, bo przepychano się i ktoś mógł wpaść pod koła.
Pełna podziwu dla ofiarności i poczucia obowiązku Janiny Górskiej stałam się w 1950 roku. Był to chyba kuluminacyjny czas „zimnej wojny” i intensywnej komunizacji Polski. Między innymi zaczęły się próby wcielania kobiet do wojska. Może wiosną, a może wczesną jesienią, kiedy byliśmy już w klasie maturalnej, dyrekcja szkoły musiała wysłać najstarsze uczennice (z ostatniej klasy) na dwudniowe ćwiczenia. Były wtedy trzy klasy równoległe: A, B i C. W klasie A byli uczniowie, którzy uczyli się jeszcze przez 12 lat, na ogół starsi od nas, bo edukacja średnia w czasie okupacji stała sie niemożliwa. Były tam dziewczęta, ponieważ na skutek zniszczeń wojennych nie było szkół i odstąpiono od zasady, że szkoła Górskiego będzie męska. Jednakże już w 1946 albo w 1947 r. Dyrekcja ogłosiła, że od nowego roku szkolnego szkoła Górskiego znów będzie męska. Rodzice zabierali dziewczęta, zostało nas niewiele, zapewne z powodu opieszałości rodziców. I oto znowu nastąpił zwrot: po „zjednoczeniu” partii politycznych w 1948 r. przyspieszono sowietyzację i wszystkie szkoły miały być koedukacyjne. Największe wahania polityki oświatowej objęły mój rocznik, dlatego też na trzy klasy jedna była męska, druga męsko-żeńska i trzecia – z mniejszością żeńską. (raj dla dziewczyn!).
Wracając do ćwiczeń: wywieziono nas do Garnizonu Rembertów; był to rozległy teren wojskowy z poligonem. Noc spędzałyśmy na korytarzu budynku (chyba administracyjnego), obdarowane dwoma kocami na głowę. Trudno było spać na twardej kamiennej posadzce, leżałyśmy trochę jak śledzie w beczce, szeptem toczyły się rozmowy, przeważnie na tematy erotyczne. W dzień dzielono nas na paroosobowe grupki, które pod wodzą jednego żołnierza poszły „ćwiczyć”. W przypadku grupy, w której się znalazłam, polegało to na wyleganiu się na słońcu w okopie, zaś żołnierz nie bardzo wiedział, czego ma nas uczyć i chyba czuł bezradność wobec grona wybujałych panienek, więc zostawił nas w spokoju; albo spał, albo znikał na jakiś czas. Wszystko to nie byłoby warte wspomnień gdyby nie to, że pani Janina Górska pojechała z nami! Jej obecność sprawiła przyjmującym nas dowódcom sporo kłopotu, chcieli ją odesłać, ale okazała się niezwykle stanowcza i została do końca by nas strzec. Spała z nami na korytarzu; zrobiło nam się jej żal – zaczęła się zbiórka: wydzielałyśmy po trzy koce na dwie dziewczyny, a jeden oddawałyśmy pani Janinie. Wzdragała się je przyjąć, a w nocy wstawała i przykrywała nas częścią otrzymanych koców.
Na Natalię Jarzębowską patrzyliśmy jako na osobę niezbyt urodziwą, lecz dość pretensjonalną, może dlatego, że była zawsze umalowana i zachowywała się władczo. Szanowaliśmy ją i jednocześnie baliśmy się jej, tym bardziej, że „była humorzasta”. Niektóre dziedziny nieco zaniedbywała, za to wprowadzała nas w te, które wykraczały poza naukę licealną. Trudno mówić o jakimś kanonie literackim – nie wiem, czy wtedy były już listy obowiązkowych lektur. Nasza polonistka opowiadała więcej o literaturze światowej, niż polskiej, nie kryła sympatii i antypatii do poszczególnych autorów. To ona sprawiła, że poznałam dobrze literaturę francuską, od Rabelais po Prousta, że w szkole czytałam Pascala, Diderota, France’a, Apollinaira czy Balzaca (wszystko, co przetłumaczył Boy-Żeleński). Dużo można wyliczać, mogę natomiast zwrócić uwagę na coś dość niezwykłego w owych czasach.
Od 1949 r. zaczęto tłumaczyć z rosyjskiego na polski powieści Wasilija Ażajewa, Nikołaja Ostrowskogo, Borisa Polewoja i innych, ale chyba jeszcze nie było nakazu ich obowiązkowej lektury, natomiast przyszła dyrektywa zapoznania się z wydanymi w 1950 r. powieściami polskich soc-realistów – Przy budowie Tadeusza Konwickiego oraz Węgiel Aleksandra Ścibor-Rylskiego. Tak się złożyło, że pani Natalia wywołała mnie „do tablicy” w celu opowiedzenia o powieści Konwickiego. W klasie „poniosło mnie”: prawie wykrzyczałam, że powieść jest okropna pod względem treści, że jest źle napisana, sytuacje i postaci są niewiarygodne, że to chyba jakiś referat na zebraniu umoralniającym itd., itd Natalia Jarzębowska nie przerywała mi (zwykle miała taki zwyczaj), potem neutralnym głosem trochę zganiła, ale ostatecznie oceniła wysoko. Tak zresztą stało się przy omawianiu twórczości Elizy Orzeszkowej, kiedy wykrzyczałam swój sprzeciw wobec moralitetu, płynącego z „Marty”. Zdarzało się, że pani Natalia wrzeszczała na mnie, ale nie tym razem. Już wtedy umiełam dostrzec w jej twarzy przebłyski zadowolenia i hamowane rozbawienie.
Panią Jarzębowską trudno jednak nazwać „dobrą nauczycielką”, bo była bardzo stronnicza. Konsekwencje odczułam na własnej skórze. Jedna z moich koleżanek, skromna i mało zauważana przez ogół Wanda, miała zawsze kłopoty z polskim. Raz poprosiła mnie, żebym jej pomogła napisać wypracowanie, bo jak znowu dostanie dwójkę, to będzie katastrofa. Wypracowanie napisałam, bardzo starałam się, ale było to jakimś pisarzu, który mnie zupełnie nie interesował. Pani Natalia postawiła za to wypracowanie trójkę z dwoma minusami i zbeształa Wandę, ta zaś zarzuciła mi, że specjalnie napisałam byle jak. Długo nie mogłam tego przeboleć; byłam pewna, że gdybym przedstawiła to wypracowanie jako swoje, nauczycielka postawiłaby lepszą ocenę. Wanda była „spisana na straty”. Czasem więc pani Natalia budziła niechęć i złość, ale kiedy czytała wiersz Staffa, w klasie panowała cisza.
Pod koniec studiów okazało się, że jeden z najlepszych przyjaciół, trzy lata starszy ode mnie historyk Janusz Berghauzen, był słuchaczem tajnych kompletów, między innymi uczniem Natalii Jarzębowskiej. Obie panie – Górska i Jarzębowska, mieszkały wówczas w ocalałym kawałku oficyny zburzonego domu między ulicami Chmielną i Wojciecha Górskiego (w użyciu ciągle trwała nazwa „ulica Horetensji”). Ja i Janusz odwiedziliśmy parę razy nauczycielki, zawsze serdecznie przyjmowani, bardziej jako przyjaciele, niż dawni uczniowie.
Antoni Czekalski to historia odmienna, której część pozostaje dla nas tajemnicą. Był to człowiek samotny, chyba zamknięty w sobie, ani ja, ani koleżanki nie pamiętam, żeby się śmiał. Był punktualny, bardzo pilny w wykonywaniu rozmaitych obowiązków dydaktycznych. W jego dzienniku przy każdym nazwisku ucznia była długa lista stopni (ktoś mógł mieć nawet kilkadziesiąt ocen), stawianych za każdą wypowiedź i każde rozwiązywanie zadania. Był pedantyczny, więc cyferki były starannie wykaligrafowane i dwójki oraz piątki były w różnych kolorach. Stopnie jednej osoby były zwykle rozmaite, od niedostatecznych do bardzo dobrych, ponieważ – w przeciwieństwie do Natalii Jarzębowskiej – oceniał sprawiedliwie każdą odpowiedź lub klasówkę (były one bradzo częste). Wybitnym matematykom wśród moich kolegów i koleżanek mógł postawić dwójkę, a kiepskich uczniów starał się podciągnąć tak, żeby mogli przejść z klasy do klasy.
Uczył matematyki, a przez pewien czas także geografii. Nie było wówczas podręczników – Antoni Czekalski wyszukiwał w księgarniach i u ulicznych sprzedawców książek rozmaite tablice i mapy, poza tym opowiadał; wielu rzeczy dowiedzieliśmy się od niego o zjawiskach astronomicznych i atmosferycznych, o geologii i ewolucji geo-fizycznej świata, o rozmaitych krajach, ale nie tylko o osobliwościach krajobrazowych czy o bogactwach, ale także o ludziach. Jakby tego było mało, niektóre lekcje zastępował wizytami w Muzeum Narodowym. Rozsiadaliśmy się na podłodze w kolejnych salach, a on wprowadzał nas w techniki i maniery malarskie. Przykładem może być poglądowy wykład o problemach perspektywy przy malowaniu przestrzeni i leżących ciał ludzkich (jak „Śmierć Ellenai” Malczewskiego). Kiedyś posłużył się wyciętym z jakiegoś wydawnictwa rysunkiem Perpectiva Theoretica Hansa Vredemana de Vries.
Nad tym nauczycielem zebrała się czarna chmura. O ile pamiętam, był to koniec roku szkolnego, mieliśmy przejść do klasy maturalnej, a może zbliżały się oceny dopuszczające do matury, czyli była to wiosna 1950 lub 1951 roku. Sporej liczbie osób, w tym mnie, średnia z licznych stopni z matematyki albo nie dawała oceny dostatecznej, albo Antoni Czekalski uznał ją za zbyt zaniżoną jak na możliwości ucznia. Te osoby zaczął zapraszać do siebie w niedziele i wspólnie z nim rozwiązywało się zadania. Nie wiem, ile było tych grup – z naszej klasy może dwie lub trzy. Byłam w grupie trzech czy czterech dziewcząt. Pan Antoni mieszkał nader skromnie, w jednym pokoju w poobtłukiwanym kulami, starym, niedużym domu przy Grochowskiej, na wprost Zielenieckiej. Byłyśmy tam zapewne ponad dwie godziny, z dobrym skutkiem chyba dla wszystkich przybyłych I wtedy nastąpiła katastrofa: nauczyciel został zawieszony, chyba nawet nie doprowadził nas do matury. Ktoś (jakaś nadmiernie podejrzliwa mamusia?) oskarżył go o „dobieranie się” do uczennic (wówczas nie uzywano jeszcze medycznych lub prawnych określeń jak „pedofilia” czy „molestowanie seksualne”). Nie było nikogo w klasie, kto by podtrzymał te oskarżenia lub w nie uwierzył. Ja i moje koleżanki uważałyśmy, że to podłość ze strony nieujawnionego oszczercy. Być może, w gronie nauczycielskim były osoby niechętne temu indywidualiście i oryginałowi, tym bardziej, że u Górskiego pracowały już osoby związane z partią, natomiast Antoni Czekalski najwyraźniej należał do osób opornych wobec reżimu i ideologii propagowanej przez władze oświatowe.
Jak widać, żadna z trzech osób nie pasuje do modelu nauczyciela lepionego na studiach pedagogicznych. Lekcje francuskiego były dość sztampowe i nużące, zresztą mało kto z klasy używał potem francuskiego, ale nauczycielkę można wspominać z wielkim wzruszeniem. Polonistka była stronnicza, niesystematyczna, ale jakże inspirowała i pobudzała do sprzeciwu – a więc także myślenia! Matematyk… sam poważny, nawet ponury, potrafił zauroczyć nas matematyką, rozkochać nie tylko w budowie wszechświata, czy w geografii, ale nawet w malarstwie. Generalnie pozostaję niechętna wobec nauki szkolnej, jednakże szkole Górskiego jestem wdzięczna za naukę jakże różną od tej obowiązkowej, uporządkowanej, z narzuconymi „minimami” programowymi.
Sherbrooke, 2 września 2024 r.
Komentarz
Zamieszkała obecnie w Kanadzie Elżbieta Kaczyńska, z domu Wichrzycka, jest wychowanką Szkoły Górskiego z roku 1951. W Biogramach został zamieszczony jej autobiogram, a w Okruchach można znaleźć krótką wzmiankę o jej ostatniej książce opisującej losy dzieci w modernizującej się Europie od schyłku XVIII do końca XX wieku „Niechciane porzucone naznaczone”. Zamieszczone tutaj wspomnienia szkolne dotyczą trojga popularnych nauczycieli odbiegają przyjętego, trywialnego sposobu pisania o czasach szkolnych. Jest w nich wiele przemyśleń, a sylwetki opisywanych nauczycieli są wielobarwne.